Zanim przystąpicie do przeczytania relacji, uprzedzam, że nie mam żadnych złych intencji czy zamiarów. Nikogo nie obrażam, chce się tylko podzielić odczuciami jak przytrafiły mi się na moich ostatnich zawodach na Litwie - Trail Kuršių Nerija.
![]()
Relacja Marka Grunda
Od małego wmawiano mi na lekcjach wychowania fizycznego, w domu jak i później w środowisku sportowym, że sport polega na zdrowej rywalizacji. Że w sporcie jedną z najważniejszych - chyba najważniejszą – z zasad jest „fair play”.
Czym jest zatem to „fair play”? Czyż nie powinna to być uczciwość, szczerość i lojalność? Czyż nie polega ono na przestrzeganiu zasad gry? Honorowym podejściu do walki, do rywalizacji? Czyż nie powinno być to powstrzymywanie złych emocji między zawodnikami, kibicami?
Całe życie mówiono mi, że tak właśnie wygląda „fair play”. Zatem co złego wydarzyło się gdzieś po drodze, bracia Litwini?
Ale po kolei...
Pierwszy raz o Trail Kuršių Nerija przeczytałem w portalu Festiwalu Biegów, jeszcze w 2018 roku. Pod razu zainteresowałem się tą imprezą. Spodobała mi się trasa imprezy, dystans i przewyższenie. Ponadto szukałem odmiany w moim bieganiu, więc stwierdziłem że to nada się idealnie.
Ultra na świecie: Jedyne punktowane ultra na Litwie. Po piasku!
![]()
NIestety nie udało mi się znaleźć kompana do podróży. Nie chciałem też za bardzo szaleć przed wyjazdem na Bajkał. Odpuściłem zawody, przynajmniej w 2018 r. Do imprezy wróciłem myślami w tym roku. Termin pasował idealnie, znalazłem też wesołą kompanię z Krakowa - aż 12 osób, ekipa Ultra Trail Małopolska. Pozdrawiam was serdecznie i dziękuje jeszcze raz za wspólny wypad.
Zapisałem się opłaciłem start no i rozpocząłem trening. Trening okazał dużym wyzwaniem - nie zawsze się z nim w pełni zgadzałem, ale wierzyłem w jego „magiczną moc”, że zadziała w momencie gdy miałem wszystkiego dość. Efekty okazały się być bardzo widoczne, a ja zacząłem wierzyć w powodzenie tej misji. Byłem gotowy.
Im było imprezy, tym bardziej odczuwałem dziwny niepokój. Obawiałem się czegoś, sam nie wiedziałem czego. Ale nie dam się przecież głowie - postanowiłem. Spakowałem się na wyjazd, zabrałem naprawdę mało rzeczy. Tylko sprzęt do biegania, kosmetyki, ciuchy na zmianę na 3 dni i... tyle, żadnych zbędnych rzeczy.
51. Marek Grund - Poland
W piątek 19 października o 5:00 ruszyłem autobusem z Katowic do Krakowa, gdzie czekali na mnie towarzysze podróży. Podróż na Litwę mijała szybko, tematy rozmów zdawały się nie wyczerpywać. Zresztą emocje brały górę. Czas do startu upływał nie ubłagalnie.
Jechaliśmy około 10 godzin. Po dojechaniu do Kłajpedy udałem się do biura zawodów po swój pakiet. „51. Marek Grund - Poland” - dumnie popatrzyłem na listę startowa. Na numerku startowym widniała flaga Polski - wspaniałe odczucie, naprawdę! Flaga którą z duma zawsze reprezentuje, w dniu startu miała się jednak okazać całym „złem”...
W pakiecie startowym znalazła się również koszulka techniczna… i to by było na tyle.
Pojechaliśmy do wynajętego domku. Szybko załatwione formalności i od razu przystąpiłem do przygotowania sprzętu na start. Żele, batony, woda z magnezem do bukłaka, cola do soft flaska, wymagana folia NRC, wiatrówka. No i ultra-żabka do kieszeni. Zamontowałem chip do buta i przygotowałem stuptuty. Wziąłem kąpiel, zjadłem kolacje i posiedziałem chwilę z ekipą. Ale szybko poszedłem spać. Byłem zmęczony podróżą, chodź emocje dalej trzymały. Zanim się położyłem sięgnąłem do torby, wyciągnąłem list i przeczytałem „słów kilka”. Słowa, które wywołały dużo emocji. Bardzo dużo emocji. Ale tylko i wyłącznie tych dobrych. Siła rosła z każdym słowem. Wiedziałem, że podczas biegu sięgnę po te „słów kilka”. Dobranoc.
Gotowi, do startu...
Budzik zadzwonił o 4:45. Zerwałem się z łóżka, nie miałem z tym żadnych problemów. Ogarnąłem się i ubrałem. Zrobiłem sobie mocne śniadanie. Do posiłku znów przeczytałem „słów kilka”. Siła…
Pojechałem na wyznaczone przez organizatora miejsce, gdzie czekał na wszystkich zawodników autobus, który miał nas zabrać na linię startu. Po chwili byliśmy już na promie, który przewoził nas na Mierzeję Kurońską. A następnie, już drogą ,do miejscowości Nida, gdzie znajdował się start biegu. W autobusie przypomniałem sobie przeczytane wcześniej wersy. I jeszcze na chwile zamknąłem oczy.
Dojechaliśmy na start. Na miejscu głośna muzyka. 30 minut do startu. Zgodnie z zaleceniem organizatora, niebieski worek (na metę) zostawiam w autobusie, a żółty worek (na przepak) w busiku. Pochodziłem trochę po wydmach, napawając się widokiem wschodzącego słońca. Nagle pojawił się deszcz, zrobiło się zimno. Ale deszcz chciał nas tylko nastraszyć, bo bardzo szybko się zmył. Czas startu nastał, pora ustawić się na linii startu z pozostałą setką uczestników.
Stanąłem w pierwszym rzędzie, bo byłem nastawiony na walkę od samego początku. Muzyka ucichła i rozpoczęło się odliczanie 10…. 3, 2, 1…
![]()
Nie do uwierzenia...
Ruszyłem mocno. Musiałem zobaczyć jak ułoży się stawka, kto podejmie walkę, a kto zaatakuje później. Uciekłem z pierwsza trójką. Prowadziliśmy na zmianę. Widziałem, że tempo jest lekko za mocne, no ale na początku było sporo z górki. Nogi uciekały na miękkim piasku. Wiedziałem, że wysysa to energię zdecydowanie bardziej niż leśna droga, na którą po chwili wbiegliśmy. Po chwili znów pojawiły się wydmy i piach.
I większy podbieg. Zwolniłem minimalnie, tak jak pozostała trójka rywali. Wbiegliśmy na kolejną wydmę, z której od razu zbiegaliśmy po schodach. Po chwili znów się wdrapujemy, do latarni morskiej. Nie zdążyłem się jej dokładnie przyjrzeć, ale była duża. Od latarni znów mocno w dół….
Góra dół, góra dół, tak będzie cały czas….
Po zbiegnięciu z wydmy pojawia się asfalt. A potem kolejna wydma. Powiedzmy, że wszyscy ją przebiegli, bo jeden z zawodników, który na koniec stanął na podium, postanowił sobie pobiec dalej asfaltem, omijając wszystkie wzniesienia i około 300 metrów trasy. Ordynarnie, bez skrupułów. Wszystko widział jeden z wolontariuszy, który pilnował przebiegu trasy po asfalcie. Niewzruszony sytuacją, kompletnie nie zareagował na niesportowe zachowanie zawodnika. Udał, że kompletnie tego nie widzi. Nie do uwierzenia...
Ale nic, biegnę dalej.
Po dobiegnięciu do kolejnej wydmy widzę jeszcze plecy oszusta. I to by było na tyle.
![]()
Klaskanie męczy?
Zszokowany i lekko poirytowany, napieram do pierwszego serwisu. Mijam pierwszych przechodniów, którzy zagrzewają biegaczy przede mną do walki. Dobiegam do grupy, a brawa ustają. A co to? Nie chce się im już klaskać? - zaśmiałem się w myślach. Biegnę dalej nie zwracając na to większej uwagi.
Dogania mnie dwóch 3 zawodników. Biegniemy w czwórkę, zmieniając się pozycjami co jakiś czas. Na kolejnej wydmie dwójka rywali przegapiła skręt w lewo.
Ogólnie nie mam uwag co do oznaczeń trasy - było ich bardzo dużo, kolorowe. Jedyny minus jest taki, że były one bardzo małe.
Nie dziwie się, że przegapili ten skręt. Zbieg był dosyć mocny, a zakręt odbijał z szlaku w kompletną leśną, korzenistą dzicz. Ja zauważyłem skręt. Zawahałem się i popatrzyłem jeszcze raz, czy aby na pewno mam zmienić kurs. Zanim ostatecznie upewniłem się co do skrętu, kompan z grupy zatrzymał się i krzyknął do dwójki przed nami „hey guys”. Biegacze obrócili się do tyłu i już wiedzieli, że muszą wracać i nas gonić. Doszli nas szybko i dalej biegliśmy razem.
Po drodze luźne rozmowy. Moimi kompanami okazali się Łotysz, Litwin oraz Szwed. Dobiegamy razem do pierwszego punktu odżywczego, na około 12. kilometrze. Złapałem tylko za kubek z wodą i przepłukałem usta. Zjadłem kawałek batona. Kiedy poprosiłem wolontariusza, by oblał mi ręce wodą, sprzedał mi dziwne spojrzenie i obrócił się do drugiego zawodnika. Zszokowany sam wziąłem za kubek, obmyłem twarz i ruszyłem dalej.
Biegliśmy już w trójkę, bo jeden z kompanów zamarudził na punkcie troszkę dłużej.
Zaczął się bardzo piaszczysty teren, czasami fragmenty jak na pustyni. Czysty, w żaden sposób nie ubity piach. A do tego ciągłe podbiegi i zbiegi. Potrafiły zniszczyć psychikę, naprawdę. Teraz już wiem za co bardziej kocham góry.
Sinusoida wydm zdawała się nie mieć końca. Brzuch dostawał mocno w kość, ciężko było się regularnie żywić. Bo cały czas wszystko podskakiwało. W międzyczasie po raz kolejny mijam kilkukrotnie ludzi, którzy kibicują biegaczom tak jak bym miał wrażenie że wszystkim, tylko po z mną. Zaczynało się robić dziwnie. Mam coś na twarzy? Coś źle zrobiłem? Zaczynałem się zastanawiać…
Kilometry uciekają, a sytuacja z dopingiem powtarza się regularnie…
Dobiegam do drugiego punktu odżywczego. Już z daleka widziałem, że jest tam wesoło. Głośna muzyka, wolontariusze pomagający zawodnikom biegnącym przede mną. Z bananem na twarzy wbiegam na punkt licząc na jakiś uśmiech czy pozytywne słowo. Szybko zderzam się z niechęcią…
Niepewnym ruchem sięgnąłem po kubek z colą. Wypiłem i odstawiłem na bok. Sięgnąłem znów po kawałek batona i przegryzłem. Obmyłem się wodą, uśmiecham się serdecznie. Ale grobowa atmosfera stawała się co raz trudniejsza do zniesienia. Wybiegam z punktu z myślą „co z tymi ludźmi jest nie tak?” Kurde może serio coś zrobiłem nie tak? Biegnę…
Za punktem od razu wbiegam na plażę. Stawka trochę się rozciągnęła, w tamtym momencie zajmowałem chyba 7-8 miejsce.
Przepak selfsupported
Początek biegu po plaży był straszny, ale szybko znalazłem fragment który nadawał się do pewnego szybkiego kroku najbardziej. Z pomocą przyszła ultra-żabka. Przypomniała się, że leży tam w kieszeni i tez chce pobiegać. Szybko złapałem jej rytm.
Trzymałem stałe tempo, czułem się świetnie a odległość do zawodników przede mną malała. Nagle w głowie pojawiły się złe myśli. Musiałem szybko reagować, poszukać czegoś optymistycznego aby nie stracić koncentracji. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i nagrałem film, który po drodze udało mi się nawet wrzucić na facebooka, z czego sam się potem śmiałem.
Fragment po plaży był naprawdę świetny - lekko wiało, słońce świeciło bardzo przyjemnie. A wiadomo, że wszystko co przyjemne szybko się kończy.
Wybiegam z plaży na około 39. kilometrze. Kolejny punkt odżywczy, tym razem z przepakiem. Tutaj można było zostawić worek z wszystkim, na co się tylko miało ochotę. U mnie nic specjalnego, ot dwa żele, batona i elektrolity. Wchodzę na punkt i już z daleka widzę więdnące miny.
Ustawiam się za dwoma zawodnikami, którzy czekają na swój worek z przepaku, który po chwili podaje im wolontariusz. Kiedy proszę o mój worek wolontariusz mówi, że... mam go sobie sam zabrać. Mimo, że bez problemu obsłużył osoby biegnące przede mną. Myślę sobie, spoko, nie ma problemu. Szybko znajduje worek, przyswajam elektrolity, zabieram żele. Zapijam energetykiem, co nie było najlepszym pomysłem, jak się później okaże.
Opuszczam „smutny namiot”. Sporo osób zmieniło tam skarpetki. Pewnie przez piach, który wsypał się do buta na plaży. Przewidziałem to dlatego od początku biegłem z stuptutami, które całkowicie mnie przed tym problemem uchroniły.
Z liścia w twarz
Gdy wbiegłem do lasu i poczułem się źle. Zaczęło mi się odbijać red bull’em… Żołądek zaczynał się ze mną boksować. W pewnym momencie było tak źle, że pomyślałem o wycieczce w „głębszy las”. Obyło się jednak bez rewolucji. Ból minął. A ja lekko przyspieszyłem.
Minąłem 42 km – o ho, maraton za mną. Wbiegłem w jakieś miasto, w alejki przy brzegu zatoki. Cały czas kogoś mijałem. Czy to na ławce, osoby spacerujące, śmigające na rolkach. Nie byłem już zaskoczony tym, że nikt mi nie kibicował. Nie robiło to na mnie już żadnego wrażenia (przynajmniej tak mi się wydawało).
Od ostatniego punktu biegł za mną Litwin który na tym odcinku ewidentnie zaczynał słabnąć. Zachęcałem go do wspólnej walki. W końcu mnie doszedł. Razem dobiegamy do punktu odżywczego na 50. kilometrze. Miałem dość coli już, dość red bull’a, dość słodkiego… złapałem za słone orzeszki i zapiłem wodą.
Kiedy poprosiłem wolontariuszkę aby dolała mi wody z dzbanka (nie chciałem marnować kolejnego kubka), ta... odsunęła się zakładając ręce za plecy. Poczułem się jakbym dostał w twarz. Byłem już pewny, że nikt mnie tutaj nie lubi. I mam sobie radzić w pojedynkę. Złapałem kolejny kubek i wylałem na twarz. Wybiegłem z punkt mimo wszystko zostawiając tam uśmiech...
Znalazłem się w ciemnym lesie. Scenariusz jak z horroru powyginane szare drzewa, ponuro, mroczno i ta wszechogarniająca cisza. Do głowy wpadały wszystkie złe odczucia, z którymi spotkałem się po drodze. Cała ta niechęć właśnie się na mnie wylała. A ja, nieświadomie, dałem się w to wciągnąć.
Tak bardzo mnie to wszystko przytłoczyło, że moje tempo spadło poniżej 6:00 min./km. Zacząłem się bać, ale znów nie wiedziałem czego. Ode chciało mi się nawet biec. Szukałem jakiejś odskoczni. Długo szukałem. Znalazłem. Wróciłem moją pamięcią do tych „słów kilku”, uruchomiłem wyobraźnię. Dojrzałem słońce. Jak to mówi mój biegowy przyjaciel Maciuś, „słońce świeci Marek”… Tak Maciuś, słonko świeci!
Poderwałem się lekko do walki. Na zegarku „6” zmieniła się w „5”. Złe myśli zostały przełamane.
Zbieg, podbieg, zbieg, piach, podbieg, zbieg, piach…. Błeeeee. Na dłuższa metę ciągłe podbiegi i zbiegi w piasku mogły wydawać się udręką, ale pozwalały zachować trzeźwy umysł, biec w skupieniu patrząc pod nogi i na kierunek trasy.
![]()
„Jestem duchem”
Dobiegam do ostatniego punktu odżywczego na 59. kilometrze. Nie będę ukrywał, byłem słaby, naprawdę słaby. Ciągła walka w mocnym tempie wyrysowana była na mojej twarzy. Na punkcie standardowa procedura - jestem duchem. Nikt nie zamierza się odezwać, pomóc z woda. Machnąłem tylko ręka. Oj bracia Litwini…
Podjąłem walkę z ostatnim 9. kilometrowym fragmencie. Starałem się już nie dopuszczać złych do głowy, całych tych złych emocji. Nie zwracałem uwagi na kibiców po drodze, bo i tak nie miało to sensu. Walczyłem z ostatnim kilometrami i przesuwałem się do przodu.
Na ostatnim fragmencie pogawędziłem jeszcze z jednym zawodników z Łotwy. Ostatecznie dałem mu się wyprzedzić. Słyszę metę - muzykę, okrzyki, brawa. Mowie kurde w końcu! Słyszę jak spiker wyczytuje wszystkich z imienia i nazwiska a także ogłasza narodowość. W końcu coś pozytywnego się wydarzy!
Widzę metę. Wbiegam po schodach i jest, pokonana z lekkim okrzykiem radości. Z uśmiechem patrzę przed siebie, a spiker…. obraca się w druga stronę. I nie mówi nic. Po prostu milczy… Nie wierzę! Upadam na kolana. Sam nie wiem czy już z zmęczenia czy z kolejnego zdziwienia. Podchodzi do mnie młoda dziewczyna. Wiesza medal na szyi i pyta się czy chce kawę czy red bull’a. Wziąłem kawę do ręki. Chciałem jej serdecznie podziękować, bo była pierwszą osobą, która w jakiś sposób do mnie podeszła i wyciągnęła rękę. Nie zdążyłem, dziewczyna biegła już do kolejnego zawodnika.
Miejsce 13, czas: 6:27:45...
I tak odszedłem z mety gdzieś na bok, usiadłem na ziemi. I byłem totalnie zmieszany. Nie byłem jeszcze świadomy tego, co się tu wydarzyło. Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie „słów kilka”, z którymi chciałem już zostać sam.
![]()
Pochodzenie, polityka?
Dziś pytam głośno, gdzie rozpoczyna i kończy się ta historia? Myślałem, że sport, bez względu na rasę, kolor skóry, włosów, pochodzenie czy jakiekolwiek inne aspekty kulturowe, traktuje wszystkich tak samo. Jakież wielkie spotkało mnie rozczarowanie. 13 lat biegania, 5 krajów w wynikach (wiem, nie dużo), ale nigdzie nie spotkałem się z takim traktowaniem…
Tutaj zakończę swoje wywody. Dziękuje wszystkim, którzy przeczytali tę historię. Mimo wszystko imprezę bym polecił, bo jeśli chodzi o organizację to naprawdę było w porządku. A trasa zaiste przepiękna, co nie dziwi, bo to miejsce naprawdę jest magiczne.
Litewskie wybrzeże dobre na ultra. Biało-czerwoni tym razem poza podium - najprawdopodobniej [WYNIKI POLAKÓW]
Koszty:
- Wpisowe na ultra 68km - 40 euro
- Dwa noclegi w wynajętym domku - 75 zł
- Paliwo – 150 zł
- Busy – 40 zł
Marek Grund, Ambasador Festiwalu Biegów
![]()