Quantcast
Channel: Świat Biega
Viewing all 13095 articles
Browse latest View live

Konieczek, Jankowska, Dobek, Rozmys... Studenci na start

$
0
0

Zobaczyć Neapol i... zwyciężyć. Oto plan reprezentacji Polski na rozpoczynającą się 30. Letnią Uniwersjadę, czyli Igrzyska Studenckie. Nasz kraj reprezentować będzie łącznie 112 sportowców, w tym oczywiście liczne grono lekkoatletów.

Poprzednia impreza, rozegrana dwa lata temu w Tajpej, była udana dla biało-czerwonych. Nasi lekkoatleci wywalczyli wtedy 14 medali. Po złoto sięgnęli Krystian Zalewski w biegu na 3000 m z przeszkodami, Małgorzata Hołub w biegu na 400 m i razem z koleżankami w sztafecie 4 x 400 m. „Swoje” dorzucili też Paweł Fajdek i Malwina Kopron w młocie oraz oszczepniczka Marcelina Witek.

Z wymienionych mistrzów na Uniwersjadę wraca tylko Malwina Kopron, która będzie bronić tytułu. Brązowa medalistka mistrzostw świata w Londynie jest jedną z liderek naszej kadry, obok kulomiota Konrada Bukowieckiego. My z oczywistych względów głównie skupiamy się na tym co będzie działo się na bieżni, a tu nie brak znanych nazwisk.

Jednym z kandydatów do medalu jest Patryk Dobek, specjalizujący się w biegu na 400 m ppł. W tym sezonie zawodnik MKL Szczecin posiada 21. wynik na światowych listach (49.23). Oczywiście trudno oczekiwać, żeby w Neapolu wystartowały wielkie gwiazdy tego dystansu, jak lider rankingu Amerykanin Rai Beniamin czy Katarczyk Samba.

Na dobry występ możemy liczyć w biegach średnich, a to za sprawą Michała Rozmysa– brązowego medalisty Młodzieżowych Mistrzostw Europy w biegu na 1500 m z 2017 roku. 23-letni zawodnik był już mistrzem Polski na 800 m, oraz halowym mistrzem kraju na „półtoraka”. Rok temu podczas Mistrzostw Europy w Berlinie Michał był czwarty na 800 m, ustanawiając rekord życiowy 1:45.32. W Neapolu ma wystartować na 1500m.

W polskiej kadrze znalazła się też Alicja Konieczek, która ostatnie lata spędziła na Western Colorado University, startując w akademickiej lidze NCAA. Należała tam zresztą do wyróżniających się zawodniczek - wybierano ją m.in. lekkoatletką tygodnia II Dywizji. W sportowym CV Pani Alicja ma tytuł wicemistrzyni Polski z 2018 roku. Biegaczka specjalizuje się w biegu na 3000 m z prz., a jej rekord życiowy to 9:41.16. Wynik ten dał jej podczas ME w Berlinie 17. miejsce.

Po dłuższym rozbracie z bieżnią do startów wraca Katarzyna Jankowska. Wielu kibiców pamięta tę zawodniczkę ze startów pod panieńskim nazwiskiem Rutkowska. Jest więc okazja, żeby sięgnąć po nowy tytuł na nowej drodze życia. Wielokrotna mistrzyni kraju na 5000 i 10 000 m w tym sezonie pobiegła na „piątkę” 15:37.59 i wszystko wskazuje, że właśnie na tym dystansie zobaczymy ją w Neapolu. Do życiówki z 2018 roku niewiele zabrakło (15:37.31).

„Królowa sportu” wejdzie do gry na Uniwersjadzie dopiero 8 lipca. Zmagania będzie można śledzić w Eurosporcie. Natomiast dziś, tj. 3 lipca, o godz 21 będzie można zobaczyć transmisję z ceremonii z otwarcia imprezy. Transmisja dostępna będzie także on-line – TUTAJ.

Pełny skład lekkoaltetycznej reprezentacji Polski na uniwersjadę:

Kobiety:

  • Lidia Augustyniak (WSB Toruń, MKL Toruń)
  • Kamila Ciba (AWF Poznań, AZS OŚ Poznań)
  • Anna Dobek (AWFiS Gdańsk, AZS AWFiS Gdańsk)
  • Agata Forkasiewicz (UMed Wrocław, AZS AWF Wrocław)
  • Katarzyna Furmanek (WSEwS Warszawa, KKL Kielce)
  • Katarzyna Jankowska (WSWFiT Białystok, KS Podlasie Białystok)
  • Klaudia Kardasz (Politechnika Opolska, KS Podlasie Białystok)
  • Ada Kołodziej (Uniwersytet Warszawski, UKS Sprint 2020 Warszawa)
  • Alicja Konieczek (Western Colorado Univeristy, RLTL ZTE Radom)
  • Malwina Kopron (UMCS Lublin, AZS UMCS Lublin)
  • Paulina Ligarska (AWFiS Gdańsk, SKLA Sopot)
  • Aleksandra Lubicka (Uniwersytet Warszawski, OKS Skra Warszawa)
  • Ewa Ochocka (AWF Wrocław, AZS AWF Wrocław)
  • Justyna Saganiak (UMed Łódź, AZS Łódź)
  • Alicja Wrona (Politechnika Lubelska, AZS UMCS Lublin)
  • Weronika Wyka (AWF Warszawa, AZS AWF Warszawa)
  • Daria Zabawska (UMCS Lublin, AZS UMCS Lublin)
  • Katarzyna Zdziebło (Uniwersytet Rzeszowski, LKS Stal Mielec)

Mężczyźni:

  • Rafał Abramowski (WSEwS Warszawa, AZS AWF Warszawa),
  • Patryk Adamczyk (AWF Warszawa, RLTL ZTE Radom),
  • Konrad Bukowiecki (WSPol Szczytno, AZS UWM Olsztyn),
  • Patryk Dobek (Uniwersytet Szczeciński, MKL Szczecin)
  • Kajetan Duszyński (Politechnika Łódzka, AZS Łódź)
  • Rafał Gierek (AWF Warszawa, AZS AWF Warszawa)
  • Dariusz Kowaluk (UKSW Warszawa, AZS AWF Warszawa)
  • Michał Rozmys (Uniwersytet Szczeciński, UKS Barnim Goleniów)
  • Bartłomiej Stój (Politechnika Opolska, AZS Politechnika Opolska)
  • Wiktor Suwara (AWF Warszawa, AZS AWF Warszawa)
  • Marcin Wrotyński (UE Poznań, AZS OŚ Poznań)

RZ



Astronomiczne premie za rekordy biegu na 10 km w Atlancie! Krynica kusi Polaków

$
0
0

Peachtree Road Race to największy bieg uliczny w Stanach Zjednoczonych. W ten weekend odbędzie się już pięćdziesiąta edycja zawodów. Na starcie staną tysiące biegaczy amatorów oraz światowa elita. Z okazji jubileuszu dla najlepszych przygotowano premię w wysokości aż 50 tys. dolarów!

O wygraną w Atlancie walczyć będą wybitnie specjaliści i specjalistki od biegania na dystansie 10 km. Faworytem jest 19-letni Rhonex Kipruto, którego rekord życiowy 26:46 jest zaledwie o dwie sekundy słabszy od rekordu świata na tym dystansie. Wynik Kenijczyka jest lepszy od rekordu imprezy - 27:04 z 1996 roku. Gospodarze imprezy i kibice liczą, że młody zawodnik znów złamie granicę 27 minut. Przypomnijmy, że biegacz ten jest mistrzem świata juniorów na 10 000 m z 2018 roku.

Do Atlanty wybiera się też Stephen Sambu, którego jednym z największych sukcesów jest wygranie w popularniej dysze w Bostonie w 2014 roku. Uzyskany tam wynik 27:25 jest jego rekordem życiowym, a w tamtym czasie była najlepszym wynikiem sezonu na świecie. W 2016 r. Sambu wygrał też Półmaraton Nowojorski z wynikiem 1:01:16.

Do ścigania przyłączyć się chcą Tanzańczyk Gabriel Geay, który wygrał tę imprezę w 2016 roku z czasem 28:49, oraz Kenijczyk Bravin Kiptoo– brat Rhonexa Kipruto. Amerykanie swoje nadzieje pokładają w Tylerze Pennelu, którego życiówka na 10 km to 29:47, oraz doświadczonym Abdi Abdirahmanie, który w CV wpisuje wynik 28:26, uzyskany jednak już dawno, bo 18 lat temu.

Dużo ciekawiej zapowiadają się zmagania pań. Tu już trudno wskazać pewną zwyciężczynię. W biegu wystąpić ma m.in. triumfatorka Maratonu Londyńskiego Kenijka Brigid Kosgei, która w Sylwestra w Madrycie, na nieregulaminowej trasie, uzyskała wynik 29:54. Jest to drugi rezultat w historii kobiecego biegania na dystansie 10 km. Rekord świata należy do jej rodaczki Joyciline Jepkosgei – 29:43. Rekord imprezy w Atlancie to 30:32 z 2002 roku.

Na wysoką wypłatę liczy też Fancy Chemutai, której życiówka to 30:06. Jest to piąty wynikiem w historii biegu na 10 km. Zawodniczka ta głównie specjalizuje się w półmaratonie. W 2018 roku wygrała słynny RAK Half Marathon z czasem 1:04:52, biegnąć tylko 2 sekundy wolniej od rekordu świata.

W zapowiedzianej stawce Peachtree Road Race jest także Kenijka Caroline Chepkoech - mistrzyni świata w biegach przełajowych z Bydgoszczy w kategorii juniorek z 2013 roku. Jej rekord życiowy na 10 km to 30:19, co też plasuje tę zawodniczkę wśród najlepszych biegaczek świata na tym dystansie.

To jeszcze nie wszystko - wystartować mają także doświadczona Edna Kiplagat (31:06) i Agnes Tirop (30:50).

W zmaganiach wezmą też udział najlepsi zawodnicy na wózkach, m.in. Amerykanie Daniel Romanchuk, Susannah Scaroni, Tatyana McFadden oraz Szwajcar Marcel Hug. Oni również powalczą o pokaźne nagrody.

Biegi mężczyzn i kobiet mają być prowadzone na pobicie rekordów trasy. W razie powodzenia tej misji, na zwycięzców biegu na mecie czekać będą czeki w astronomicznej wysokości po 50 tys. dolarów na głowę! Premia ta dotyczy również pobicia rekordów w kategorii wózków. Organizatorzy przygotowani są więc na wypłatę aż 200 tys. dolarów premii za czterech rekordów! Nagroda za pierwsze miejsce open – bez premii za wynik – to 8 000 dolarów.

Ciekawostka: Szybkie bieganie na 10 km coraz częściej premiowane jest wysokimi nagrodami także w Polsce. Na polskich uczestników Życiowej Dziesiątki TAURON Festiwalu Biegowego, którzy połamią rekordy trasy z Krynicy do Muszyny - 33:04 wśród kobiet i 28:31 u mężczyzn - czekają premie finansowe w wysokości 10 tys. zł.

Peachtree Road Race wystartuje w czwartek 4 lipca, czyli w dniu obchodów Dnia Niepodległości USA. Rok temu imprezę ukończyło 54 473 osób! Ostatnia osoba przekroczyła metę w czasie 1:32:59.

RZ


"Zadałam sobie rany, ale wyszłam z tego silniejsza". Joanna Mostowska przebiegła 500 km GSB dla Mikołajka

$
0
0

Samo bieganie coraz częściej nie wystarcza. Treningi i zawody to za mało. Szukamy coraz większych wyzwań, granic samych siebie. Poszukujemy dla biegania głębszego sensu, propagując idee, edukując, zwracając uwagę na problem czy starając się pomóc potrzebującym.

Piszemy często i chętnie o takich przedsięwzięciach, bo dowodzą, że biegacze to najczęściej nie skoncentrowane na sobie narcyzy, ale osoby empatyczne, dzielące się swoją pasją i myślące o innych.

Dziś o Joannie Mostowskiej, która ostatnio pokonała 500 kilometrów Głównego Szlaku Beskidzkiego dla chorego Mikołajka.

Joanna mieszka w Warszawie, ma 37 lat, jest mamą dwóch córek (4 i 6 lat). Prowadzi klubokawiarnię dla podróżników w centrum stolicy, a biega - jak nam powiedziała - od zawsze. – Bieganiem zaraził mnie mój tata. Wyciągał na przebieżki już gdy chodziłam do „podstawówki”. Były to początki lat 90, a wtedy widok biegaczy wywoływał, delikatnie mówiąc, zdziwienie przechodniów. Zwykle pukali się w czoło!

A Joannie podobało się właśnie to, że robią z ojcem coś nietypowego. – I może tak właśnie mi zostało. Lubię iść dalej, zrobić coś innego!

Nie przeszkadzało, że nie było w jej bieganiu wielkich wyników. – Nigdy nie byłam szybka. „Życiówki” stały w miejscu, podczas gdy znajomi, których z czasem zaczynało biegać coraz więcej, osiągali lepsze czasy ode mnie. Ja jednak odkryłam w sobie coś innego. Wytrzymałość! Fizyczną i psychiczną – wspomina Joanna Mostowska.

Warszawianka zaczęła więc startować w biegach ultra, a po jakimś czasie pomyślała o czymś jeszcze dłuższym. – Postanowiłam zmierzyć się biegowo z Głównym Szlakiem Beskidzkim – mówi.

Od razu jednak chciała, żeby jej wyzwanie miało, poza sportowym, jakiś głębszy sens. – Długo się nie zastanawiałam, komu zadedykować bieg. Moja koleżanka ze studiów ma niepełnosprawnego synka. Mikołajek ma 2 lata i cierpi na genetyczną chorobę cri du chat (zespół miauczenia kota): nie mówi i nie chodzi, choć dzięki intensywnej rehabilitacji jest już tego coraz bliższy. Ogromnie się cieszę, że w czasie, gdy pokonywałam GSB, wpłynęło sporo wpłat na rehabilitację Mikołajka! – mówi uradowana.

Na miejsce startu biegu po GSB Aśka wybrała Ustroń. – Kierunek z zachodu na wschód był dla mnie naturalny. Beskid Niski i Bieszczady znam dobrze, więc te tereny chciałam sobie zostawić na koniec – tłumaczy. 

Pobiegła ze wsparciem, chociaż... Trochę było z tym kłopotów i niepewności. I to na samym początku. – W drodze do Ustronia „rozkraczył się” supportujący mnie samochód! Na start dojechałam więc „stopem” i pierwszego dnia biegłam z pełnym ekwipunkiem, bo nie było wiadomo, co i jak z autem. Na szczęście już od drugiego dnia miałam wsparcie Kuby. Mój jednoosobowy support organizował noclegi, trochę gotował i prał skarpetki – mówi z wdzięcznością. – Czasem wychodził też ze mną kawałek na szlak. Ale generalnie biegłam bez „zająca”.

Swoje siły i możliwości Joanna „wyceniła” na 8 dni. – Średnio miało to być 60 kilka kilometrów, choć, oczywiście, brałam pod uwagę wydłużenie tego czasu. Kobiece rekordy na tej trasie nie są zbyt wyśrubowane, założyłam więc, że nawet takiemu żółwiowi jak ja nietrudno będzie zrobić dobry wynik – uśmiecha się i od razu dodaje: – Rekord nie był celem samym w sobie. Zdaję sobie sprawę, że jest masa mocnych dziewczyn, które z łatwością mogą pobiec szybciej ode mnie! (czytaj dalej)


Jak mijały kolejne dni na czerwonym Głównym Szlaku Beskidzkim? Oddajmy teraz na dłużej głos Joannie:

– Już pierwszego dnia: 36 stopni. A ja nie znoszę upałów! Piłam gdzie się da. Do końca dnia wlałam w siebie 14 litrów płynów. Jedzenie za to "nie wchodziło" zupełnie. W schronisku pod Baranią Górą spróbowałam wcisnąć w siebie zupę pomidorową. Poza skromnym śniadaniem to jedyna rzecz, którą udało mi się zjeść tego dnia. Ale na świeżych jeszcze nogach udało się "wykręcić" 64 kilometry.

– W kolejnych dniach sporo padało. Zapewniało to przyjemny chłód, ale byłam „do tyłu” z założonym planem. Strata kilometrów rosła z dnia na dzień.

– Poważne zmęczenie przyszło czwartego dnia. Podejścia w Beskidzie Sądeckim mocno dały mi „popalić”. Zaczęły także boleć stopy. Dziwiłam się, bo na żadnym biegu nie miałam z tym kłopotów. Z kolanami, czasem z żołądkiem - i owszem. Ale stopy zawsze radziły sobie świetnie. Tam gdzie to było możliwe, myłam je, smarowałam, zmieniałam skarpetki i buty. Mimo tych wszystkich zabiegów, stopy dostały straszne baty!

– Kryzys przyszedł piątego dnia. Nie na trasie. Już z rana, bo nie mogłam wstać. Potem wlokłam się od Rytra, potwornie wolno. Gdyby nie to, że przy każdym zatrzymaniu się komary cięły jak szalone, pewnie poszłabym w krzaki spać. Trochę też wymiotowałam, co jeszcze bardziej mnie osłabiło.

– Miałam dość tego biegu, myślałam o zejściu z trasy. Ale czy zwykłe zmęczenie to wystarczający powód, by rezygnować? Myślałam też o Mikołajku, że nie mogę go zawieść i się poddać. Mozolnie dotarłam do schroniska na Hali Łabowskiej. Herbata z cukrem postawiła mnie na nogach! „Kryzys zażegnany!” – pomyślałam z radością. A przecież nie ma nic bardziej budującego, niż pokonanie kryzysu.

– Stopy bolały coraz bardziej, ale dotarłam do półmetka trasy i wbiegłam w Beskid Niski. To mój ulubiony fragment GSB, dał mi nowy zastrzyk energii. Znam te tereny z wędrówek i z trzech biegowych startów w Łemkowynie, na 70, 100 i 150 km.

– Ludzie w Beskidzie Niskim są przemili! "Dokąd pani tak biegnie?" zapytał mężczyzna. "Do Chyrowej" odpowiedziałam. "A to pani nie dobiegnie. Trzeba na PKS poczekać!" szczerze poradził. W Mochnaczce inny pan, ledwie trzymający pion, pochwalił, że dawno u nich we wsi nie było takiej damy. To dlatego, że cały szlak przebiegłam w kolorowych spódniczkach. Ten sam pan, widząc Kubę przy samochodzie, na którym suszyły się buty i skarpetki, a w bagażniku było sporo jedzenia, spytał, co za handelek się tu odbywa.

– Wreszcie Bieszczady i Cisna, gdzie właśnie trwał Festiwal Biegu Rzeźnika. Dostałam spory doping od kilku osób, truchtających lub spacerujących po swoich startach. Leciałam dalej, choć wiedziałam już, że nie wyrobię się w założonych 8 dobach. Nie czułam szczególnego zmęczenia i nawet przyszło mi do głowy, żeby przeć do mety bez spania. Wiedziałam jednak , że muszę dać odpocząć stopom. Zatrzymałam się więc na nocleg w Smereku. (czytaj dalej)


– Ostatniego, dziewiątego dnia, spotkałam na połoninach największe dotąd tłumy turystów. Podchodziłam szybko, miałam siły. Ale w dół szło mi wolniej niż turystom. Stopy były już skatowane! W Ustrzykach posiedziałam kilka chwil w strumieniu, żeby odpoczęły i się schłodziły.

– Ostatnie podejście pod Tarnicę to ulewa i silny wiatr. Na szczęście pod szczytem spotkaliśmy się z Kubą, który wyszedł mi naprzeciw. Wtedy po raz pierwszy przestraszyłam się gór. Niby to tylko niskie Bieszczady, ale całkowicie przemoczoną wiatr wychłodził momentalnie. W dodatku byłam już słaba i potwornie obolała! Nie mogłam normalnie stawiać stóp, bolał cały środek podeszwy.

– Zebrałam resztki sił i skoncentrowałam na tym, by jak najszybciej przejść przez Halicz i Rozsypaniec. Niżej nie będzie tak wiało, a poza tym musiałam zejść przed zmrokiem do drogi. Udało się! Zostało 8 ostatnich kilometrów drogi do Wołosatego.

– Droga była kamienista, a ja czułam, że każdy kamyk wbijał mi się w stopy. Szliśmy bardzo powoli, miałam wrażenie, że ta, krótka przecież, droga nigdy się nie skończy. Kuba starał się mnie zagadać, śpiewaliśmy jakieś piosenki.

– Wreszcie tabliczka informująca, że do Wołosatego zostały 4 kilometry. Czymże są 4 kilometry dla biegacza, zwłaszcza z niemal 500 kilometrami w nogach?! Tymczasem ja pod tą tabliczką... usiadłam i zaczęłam płakać! Bałam się, że nie dam rady!

– Ale siedzieć na szczęście też za bardzo się nie dało. Padał deszcz, od razu zrobiło mi się zimno. Bolało tak czy inaczej, więc znów zaczęłam biec. Krzyczałam z bólu, specjalnie wbiegałam w kałuże, żeby schłodzić stopy.

– I wreszcie meta! Nie poczułam radości. Tylko ulgę, że to już koniec. Po 209 godzinach i 48 minutach!

Opowieść Joanny to przejmująca historia walki z sobą i cierpieniem ciała i duszy. Skąd zatem biegaczka czerpała motywację, by mimo to posuwać się do przodu, nie rezygnować i przeć do celu? – Myśląc wcześniej o GSB wyobrażałam sobie, że będę bardzo zmęczona i niewyspana. To jawiło mi się jako największe trudności. Okazało się jednak, że z tym akurat nie musiałam się mierzyć. Musiałam za to walczyć z bólem!

– Od 10 lat jeżdżę na wyprawy na Daleką Północ, gdzie bardzo ważne jest kontrolowanie tego, co się dzieje z ciałem. Czy coś się nie odmraża, czy na pewno mam na tyle dużo siły, żeby jeszcze rozstawić namiot i coś ugotować? Te wyprawy nauczyły mnie obserwowania swego organizmu, kontrolowania stanu ciała i psychiki. Jeśli miałam kryzys, starałam się przeanalizować go na spokojnie.

Podczas Ultrałemkowyny-150 z niewyspania miałam lekkie halucynacje: widziałam na ścieżce jakieś postaci. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to tylko przywidzenia i koncentrowałam się, by nie zgubić szlaku. Wszystko było pod kontrolą.

– Tymczasem na GSB... pierwszy raz od dawna wyszłam tak daleko poza strefę komfortu, że kilka razy straciłam nad sobą panowanie i wybuchałam płaczem. To dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie w procesie poznawania swoich możliwości, granic i reakcji na trudne chwile.

– Człowiek daje sobie, brzydko mówiąc, wpierdziel, rani się fizycznie i psychicznie. Zastanawiałam się wielokrotnie w trakcie biegu, czy jest granica, po przekroczeniu której te rany się nie goją i pozostajesz zniszczony.

– Nie znalazłam odpowiedzi do dziś. Pewnie dlatego, że rana, którą sobie zadałam, szybko zagoiła się i zabliźniła. Wyszłam z tego silniejsza. To i fakt, że zdołałam choć trochę pomóc Mikołajkowi, to największe wartości mojego biegu po GSB – podsumowuje z przekonaniem Joanna Mostowska przyznając, że choć w biegu towarzyszło jej postanowienie „nigdy więcej!”, już się w niej tli pomysł na nowe wyzwanie...

Jeśli chcecie i możecie, tak jak Joanna, pomóc choremu chłopczykowi, zapraszamy na jego stronę. Tu możecie dowiedzieć się więcej o Mikołajku i wesprzeć jego rehabilitację. Zachęcamy!

Piotr Falkowski

zdj. Jakub Karp


Moja droga do Badwater - cz. 5. Patrycja Bereznowska adaptuje się do warunków Doliny Śmierci. "Wysoka temperatura i bardzo niska wilgotność"

$
0
0

15 lipca Patrycja Bereznowska stanie na starcie Badwater 135, biegu uznanego przez National Geographic za najtrudniejszy ultramaraton świata. Od kilku miesięcy towarzyszymy naszej mistrzyni w przygotowaniach do wyzwania życia.

Tym razem jesteśmy z Patrycją już w Stanach Zjednoczonych, dokąd zawodniczka udała się przed 10 dniami, by jak najlepiej zaadaptować się do warunków panujących w Dolinie Śmierci.

Patrycja Bezreznowska zatrzymała się u Petera Podbielskiego, Polaka mieszkającego w Arizonie, który kilka lat temu pomagał Piotrowi Kuryle przygotować się do Badwater, a potem serwisował go na trasie.

– Jestem w Phoenix, a dokładniej w satelickim miasteczku Goodyear, znanym z produkcji opon. To jakieś 3 godziny jazdy od Doliny Śmierci. Jest to ta sama strefa czasowa i ten sam klimat, który panuje w Badwater – mówi biegaczka, bardzo zadowolona z tak wczesnego wyjazdu do USA.

– Po półtora tygodnia przebywania tu i trenowania czuję dużą różnicę w postrzeganiu temperatur i wilgotności, które czekają mnie na trasie biegu. Przestawiłam się już na czas minut 9 godzin w stosunku do Polski. Przez 4-5 dni budziłam się w środku nocy i nie mogłam spać, teraz funkcjonuję już „po miejscowemu”. Codziennie mam okazję testować coś nowego, codziennie biorę na trening inne ciuchy, inny sprzęt, sprawdzam patenty na chłodzenie i picie w takich warunkach. Mam tu doskonałą bazę!

– W jakich warunkach atmosferycznych żyjesz i trenujesz, na ile odzwierciedlają one to, co czeka Cię za kilkanaście dni na trasie ultramaratonu Badwater 135?

– Klimat jest niemal identyczny. Czasami w Dolinie Śmierci jest z powodu pustyni ciut bardziej gorąco i sucho, ale cały czas to monitorujemy i na razie pogoda w Goodyear i Badwater panuje identyczna. Rano jak wychodzę na trening mamy około 35-36 stopni Celsjusza, a kończę go przy 40-42. Z kolei w porze najbardziej gorącej, o godzinie 15-16, trenuję w 40 kilku stopniach.

Gorąco, ale prawdziwym problemem jest wilgotność, a właściwie... prawie jej brak. Poziom wilgotności tutaj to 8-15 procent, co powoduje zupełnie inne reakcje organizmu niż w podobnych nawet upałach w Europie. Nie pocisz się, natomiast jest tak sucho, że nie jesteś w stanie przebiec kilometra bez napicia się choćby łyka płynu. Błony śluzowe są wysuszone tak bardzo, że aż boli gardło. Treningi muszę więc planować tak, by mieć wystarczającą ilość wody albo możliwość uzupełnienia jej po drodze.

– To w góry musisz chyba targać ze sobą cysternę?

– Tu jest właśnie problem. W górach nie mam gdzie uzupełnić picia, więc jak biegnę lub jadę rowerem, mogę sobie planować maksymalnie 15 kilometrów. Mniej więcej na tyle wystarczają mi dwa półlitrowe softflaski. Nie wzięłam ze sobą plecaka z większym bukłakiem, bo na biegu nie będzie mi potrzebny i teraz mnie to limituje. Raz pobiegłam w góry na 26 km i pod koniec już mi brakowało wody, choć ja na co dzień nie piję zbyt wiele. Tutaj muszę choćby po to, by co chwila choć przepłukać gardło. Inaczej nie będziesz w stanie biec. To jest dla mnie coś zupełnie nowego.

– Czego jeszcze dowiedziałaś się podczas ostatnich treningów w warunkach a la Badwater?

– Zawsze myślałam, że w słońcu i upale lepiej jest biegać z krótkim rękawem albo wręcz odkrytymi ramionami. Tutaj znacznie większy komfort odczuwam mając ręce osłonięte specjalnymi rękawkami, które są polane wodą. Wieją dosyć mocne wiatry, które są nieprzyjemne, bo bardzo gorące. Ale gdy masz polane wodą rękawy, przynoszą trochę ulgi.

Trzeba więc ubierać się inaczej niż w Europie, by przystosować się do tutejszych warunków. Ciuchy koniecznie białe, bo tu i tak wszystko nagrzewa się błyskawicznie, a to co jest ciemne parzy w ciągu sekundy.

– Jak więc będziesz ubrana podczas biegu?

– Przywiozłam ze sobą ultra cienkie i lekkie koszulki na duże upały, które zrobił dla mnie Brubeck. To jest tkanina z ich najnowszej chłodzącej kolekcji, a dla mnie wyprodukowali specjalny wzór, białe i z większym dekoltem. Na dół założę spodenki nad kolana, w których biegam zwykle oraz opaski na łydki, będę więc miała odkryte jedynie kolana.

– Co jeszcze wytrenowałaś przez te 10 dni pobytu w Arizonie?

– Trenuję tak jak w Polsce, muszę tylko pamiętać o piciu i odpowiednim jedzeniu, a także o tym, by dobrze zaplanować to, gdzie biegnę. Robię 2 treningi biegowe dziennie, na zmianę lekki i akcent, chyba że mam dłuższą wycieczkę biegową w góry. Wtedy po południu ćwiczę w siłowni: siła, 40 minut kardio plus basen. Mam tu do dyspozycji gym tak ogromny, że w Polsce nigdy podobnego nie widziałam. Lekką siłownię robię sobie także, gdy biegam 2 razy, ten trzeci trening jest wtedy regeneracyjny.

Mam też basen przy domu, więc gdy tylko kończę biegać lub jeździć na rowerze, od razu się rozbieram, biorę pokrojony, chłodny arbuz, picie i wskakuję do wody. To podstawa, po wyjściu z wody czuję się zregenerowana. Korzystam też z tego, że Piotr Podbielski, u którego goszczę, jest rehabilitantem i ma własną klinikę. Udało nam się zrobić dwie bardzo przydatne sesje terapii powięziowej.

– Masz czas na coś innego niż treningi i regeneracja?

– W ramach biegania lub jazdy na rowerze oglądam sobie okolicę, choć akurat Phoenix nie jest miejscem do zwiedzania. Fajne są okoliczne góry. Dwa treningi biegowe, trzeci ogólnorozwojowy w siłowni. Po powrocie z treningu robię coś do jedzenia, ogarniam mejle i się regeneruję. Spanie, jedzenie, trenowanie, relaks. Na nic innego nie wystarcza czasu.

– A wizyty w sklepach? Wspominałaś kiedyś, że nie wszystko, co jest potrzebne na biegu, możesz zabrać z Polski i część sprzętu będziesz musiała dokupić w Stanach.

– I tak jestem w dobrej sytuacji, bo nie wszystko muszę kupować, część niezbędnego sprzętu wypożyczy mi Piotr, którego synowie także uprawiają sport. To specjalne wiatraki, ręczniki chłodzące, coolery, czyli przenośne lodówki, termosy i mnóstwo innych podobnych rzeczy. Do tego akcesoria fizjoterapeutyczne, jak na przykład tejpy. Tego wszystkiego nie musiałam wieźć i nie muszę też kupować na miejscu. Kupiłam za to buty w modelu, który nie jest jeszcze w Polsce dostępny i kilka czapeczek, które powinny mi się przydać.

– Cały ten towar, który przed chwilą wymieniłaś, będzie jechał z Tobą w trakcie zawodów w samochodzie serwisowym? Czy ktoś się w nim jeszcze zmieści? Masz przecież 4-osobową ekipę wspierająca.

– Tak. Muszę mieć wszystko, co może być potrzebne w trakcie biegu. Organizator nie zapewnia na trasie niczego. Żadnego jedzenia, nawet łyka wody! Nie ma żadnych punktów serwisowych. Cały serwis zawodnika odbywa się na trasie, przy jego samochodzie. Każdą kostkę lodu musisz sobie kupić i mieć w lodówce w aucie.

Bierzesz do jedzenia arbuzy, ale żeby móc je pokroić, musisz pamiętać o zabraniu specjalnego dużego noża. Albo przywozisz go ze sobą z Polski, albo kupujesz na miejscu. Nie możesz o niczym zapomnieć, bo na całej trasie w Dolinie Śmierci jest zaledwie kilka stacji benzynowych, parę hoteli i jedno miasteczko. Biorąc pod uwagę, że będzie się tam zatrzymywało 100 samochodów serwisowych biegaczy, na dodatkowe zakupy są marniutkie szanse.

– Takie warunki to dla Ciebie całkowita nowość?

– Nie. Biegłam w grudniu w Irlandii, gdzie też nie było żadnych punktów odżywczych i zawodnika serwisował samochód, którego kierowca sam musiał wiedzieć, gdzie jesteś na trasie, gdzie może podjechać i się zatrzymać, żeby ci służyć.

Ale w Badwater jest to skumulowane w dwój- albo nawet w trójnasób. Powiem szczerze, że na razie nie bardzo sobie wyobrażam, jak my się w piątkę, z wyposażeniem i jedzeniem dla pięciu osób, pomieścimy w vanie Piotra. Wszystko musi być w coolerach, bo inaczej od razu się rozpuści, należy więc je precyzyjnie oznakować, żeby błyskawicznie odnaleźć potrzebną rzecz i niepotrzebnie nie otwierać lodówek w poszukiwaniu tego czy owego. Będziemy zapakowani „po kokardkę”!

Dodam jeszcze, że ze względów bezpieczeństwa awaria samochodu serwisowego równa się automatycznej dyskwalifikacji zawodnika. Nie możesz biec bez samochodu. Ale nie możesz też mieć auta zapasowego. Trochę to wszystko mnie przeraża, ale... cóż, teraz już nie zrezygnuję (uśmiech).

Patrycja Bereznowska jest już po rekonesansie trasy Badwater 135 w Dolinie Śmierci. Jak jest w Death Valley - napiszemy już wkrótce, w kolejnym odcinku "Mojej drogi do Badwater".

Piotr Falkowski

zdj. Patrycja Bereznowska


470 km Ewy Siwoń - ekologiczne zadania dla kibiców

$
0
0

W zeszłym roku były Lofoty. Ewa Siwoń przemierzyła wtedy norweski archipelag w celach charytatywnych. Zrobiła 240 km solo i zebrała całą zaplanowaną kwotę, by pomóc 4-letniej Dominice.

W tym roku, dziesiąta zawodniczka Innsbruck Alpine Trailrun i ósma na mecie Kieratu, znowu wyruszy na biegowo-marszową wyprawę z plecakiem. Tym razem pokonana The South West Coast Path w Wielkiej Brytanii, ale nie cały ponad 1000-kilometrowy dystans, a jego 470-kilometrowy, kornwalijski odcinek rozpoczynający się w Plymonth.

„Na tysiączek kilometrów z plecakiem, brakuje mi czasu”

- wyjaśnia na swoim blogu Ewa, która nie zamierza również bić rekordów szybkości.

„Kornwalia jest tak piękna, że szkoda mi pędzić tam, jak oszalała, patrząc pod nogi, żeby się nie wywalić”

- deklaruje zawodniczka.

Jednak projekt nie jest zupełnie pozbawiony szybkości. 10 sierpnia, trzy dni po starcie Ewy Siwoń, na trasie jej biegu odbywa się impreza Roseland August Trail (The Rat). Autorka bloga „Ava – pod przodu i w górę” zamierza w nich wystartować.

Bieg Ewy, zgodnie z planem, powinien się zakończyć 17 sierpnia. Zanim to nastąpi, także kibice będą mieli swoje zadania do wykonania. Na razie nie wiadomo, co będą musieli zrobić, ale będą to tematy związane z ekologią. Pierwsze zadanie zostanie zaprezentowane dzień po starcie biegu, 8 sierpnia.

„Trochę to będzie zabawa, trochę rywalizacja, a przede wszystkim trochę dobra dla naszej Ziemi. Żeby wziąć udział w zabawie, trzeba będzie polubić fanpage wyprawy, przez czas jej trwania śledzić posty z zadaniami, które będą się tam pojawiać (8 - 17 sierpnia) i moją pozycję na trasie. Obiecuję drobne nagrody, a przede wszystkim mnóstwo satysfakcji z działań, które sami podejmiecie”

- wyjaśnia Ewa Siwoń.

Profil biegaczki: TUTAJ

IB


"Miał być lekkim rozruchem, a..." Biegiem na 30. piętro PKiN

$
0
0

5, Bieg im. Stanisława Tyma w Warszawie, czyli bieg na Pałac Kultury. Miał być lekkim rozruchem między biegiem Rzeźnika a Bojko Trail, które jest tydzień później, a wyszedł całkiem fajny czas i ostatecznie 39. miejsce Open. 

O dziwo siły były jeszcze na mecie, więc czas mógł być jeszcze lepszy, ale przynajmniej będzie co poprawiać za rok.

30 przyjemnych pięter z meta na tarasie widokowym to obowiązkowy już punkt w moim kalendarzu biegów po schodach!

Adrian Szczekutowicz, Ambasador Festiwalu Biegów


Europejski Bieg Roku – przyślij swoją kandydaturę organizatorze. Wcześniej...

$
0
0

Nagroda „Europejski Bieg Roku” to nowa inicjatywa European Athletics, czyli stowarzyszania zrzeszającego federacje lekkoatletyczne na starym kontynencie. Zwycięzców poznamy we wrześniu.

Choć z reguły biegacze „głosują” nogami, to europejska centrala postanowiła wyróżnić w końcu najlepsze zawody. Pod uwagę ma być brane kilka kluczowych cech jak integracja, ochrona środowiska czy współpraca z lokalną społecznością.

Imprezy same mogą zgłaszać swoją kandydatury do 25 lipca. Muszą one jednak posiadać certyfikat European Athletics Quality Road Race, który – wedle zamierzeń EA – zapewnia określony poziom zawodów. Obecnie w całej Europie jest ponad 900 takich wyścigów, ale tylko trzy z nich odbywają się w Polsce (m.in. Bieg Piastowski w Inowrocławiu).

European Athletics ogłosi krótką listę nominowanych, a panel ekspertów rozstrzygnie kto powinien otrzymać premierowo nagrodę. W wyborze wezmą też udział przedstawiciele organiztorów.

Co ciekawe, faworytami do nagrody wcale nie są Maraton Berliński czy Maraton Londyński, bo nie posiadają one certyfikatu European Athletics Quality Road Race. Wcale go nie potrzebują, posiadając odznakę IAAF Gold Label Road ace. Maraton Londyński w kalendarzu EA widnieje, ale tylko w zakresie biegów towarzyszących – mini maratonu i biegu na 3 mile, skierowanych do młodych adeptów biegania.

Nagroda zostanie przyznana na początku września w czeskiej Pradze podczas Europejskiej Konferencji Biznesu Biegowego.

RZ


Nowy-stary prezydent IAAF – niemal pewne

$
0
0

Lord Sebastian Coe, szef Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych będzie jedynym kandydatem do objęcia sterów w organizacji na kolejną 4-letnią kadencję. Z wyborów wycofał się legendarny tyczkarz Sergiej Bubka.

62-letni Brytyjczyk, dwukrotni Mistrz Olimpijski na 1500m, pełni swoją funkcje od 2015 r. W tym czasie w IAAF mierzyło się z bodaj największymi wyzwaniami w swojej historii:

  • systemowym dopingiem w Rosji, zawieszeniem rosyjskiej federacji i udziale tamtejszych sportowców w imprezach międzynarodowych wyłącznie pod neutralną flagą – od jesieni 2015 r. IAAF już 11 krotnie przedłużało zawieszenie
  • problemami dopingowymi Kenijczyków, Turków, Ukraińców – IAAF wraz z Abott World Marathon Majors postanowiły zwiększyć kontrole biegaczy poza zawodami
  • skandalem korupcyjnym z byłym szefem IAAF Lamine Diackiem w roli głównej (Senegalczyk ścigany jest listem gończym);
  • czy hiperandrogenizmem wśród biegaczek (gorąca dyskusja, wdrożenie, a potem zawieszenie przepisów o zakazie startu zawodniczek z naturalnie podwyższonem poziomem testosteronu i zobligowaniem ich do poddania się kuracji hormonalnej).

Sam Coe również miał sporo problemów w nowej roli, z oskarżeniami o korupcję w sprawie przyznania Eugene organizacji MŚ w Lekkiej Atletyce w 2021 roku włącznie (Coe musiał zrezygnować ze współpracy z firmą Nike). Do dziś nie udowodniono mu jednak nieetycznych działań czy przyjmowania łapówek w tym zakresie.

Pod rządami Coe IAAF przeszedł spore zmiany organizacyjne, które generalnie ocenione zostały jako bardzo pozytywnie. Zwiększono lub wkrótce zostanie zwiększona liczba kobiet na najwyższych stanowiskach w Stowarzyszeniu (jesienią kobieta obejmie stanowisko wiceprezydenta IAAF), do federacji członkowskich popłynęły pieniądze na rozwój (po ok. 25 tys. dolarów) a IAAF utrzymał status największego beneficjenta środków z MKOL (22 mln. Dolarów). Pojawiły się też nowe formaty rywalizacji – np. mistrzostwa sztafet IAAF World Relays. Ponadto jesienią IAAF zmieni nazwę na World Athletics, co ma lepiej oddawać misję Stowarzyszenia.

Z ubiegania się o fotel Prezydenta IAAF zrezygnował w tym roku Sergiej Bubka. W 2015 r. do objęcia sterów w Stowarzyszeniu zabrakło mu 23 głosów.

Formalnie Lord Sebastian Coe nie jest jeszcze kandydatem na nowego-starego prezydenta IAAF (trwa weryfikacja zgłoszeń kandydatów na wszystkie stanowiska w IAAF). Wybory nowego-starego prezydenta IAAF odbędą się tuż przed MŚ w Dosze.

red.



Kszczot i Lewandowski vs. świat. Diamentowa Liga w Lozannie

$
0
0

Diamentowa Liga nie zwalnia tempa. Jeszcze w niedzielę czołowi lekkoatleci rywalizowali w słynnym mityngu Prefontaine Classic, a już w piątek wystartują w Lozannie. W Szwajcarii nie zabraknie licznej grupy Polaków.

Dwóch naszych reprezentantów wystąpi na Stade Olympique w biegu na 800 m. To oczywiście wicemistrz świata Adam Kszczot oraz Marcin Lewandowski - wicemistrz Europy z Berlina, tyle że na 1500 m. W tym sezonie zawodnik RKS Łódź pobiegł już 1:44.74, co jest najlepszym wynikiem na europejskich listach. Natomiast biegacz grupy Azory póki co odnotował najlepszy wynik w sezonie 1:45.32. Głośniej było o jego występach na milę i rekordzie Polski w Oslo (3.52.34 - red).

W awizowanej stawce konkurencji jest m.in. Kanadyjczyk Brandon McBride, który w tym roku uzyskał wynik 1:43.90. Jest to obecnie trzeci czas na światowych listach. Życiówkę ma nieznacznie lepszą - 1:43.20. O wygraną powinien walczyć też Kenijczyk Ferguson Rotich, który w tym roku pobiegł 1:44.11. Wystartuje też doświadczony Bośniak Amel Tuka (1:44.95).

Na kolejny świetny bieg liczy Justyna Święty-Ersetic - mistrzyni Europy na 400 m i w sztafecie 4x400 m. Polka w tym roku uzyskała wynik 50.85, co jest najlepszym czasem na europejskich listach i dwunastym wynikiem na świecie. Stawka jest bardzo mocna. Oczy kibiców będą zwrócone głównie na dwie zawodniczki: Shericke Jackson z Jamajki, która w tym sezonie złamała już granice 50 sekund (49.78) i jest numerem dwa na światowych listach, oraz Salwe Eid Naser z Bahrajnu, która w tym roku pobiegła 50.13 i jest numerem „3” w światowym zestawieniu. Zapowiada się ciekawy pojedynek.

Jedną z głównych atrakcji mityngu Athletissima będzie bieg na 5000 m mężczyzn. Tu gospodarze mają swojego faworyta, czyli młodą gwiazdę Juliena Wandersa - rekordzistę świata w biegu ulicznym na 5 km oraz rekordzistę Europy w biegu ulicznym na 10 km i w półmaratonie. Na bieżni Szwajcar biega „piątkę” w 13:19.79 i na pewno będzie chciał się poprawić. A biegać będzie z kim.

Ton rywalizacji nadawać będą Etiopczycy. Na starcie stanie lider światowych list Haile Bekele, który pobiegł w tym roku 12:52.9, wygrywając niespodziewanie mityng w Rzymie. Pokonał tam swojego rodaka Salemona Baregę (12:53:04). Zapowiada się więc okazja do rewanżu. W stawce jest też ich rodak - Hagos Gebrhiwet (12:54.92) czy też Muktar Edris, dla którego będzie to pierwszy start w tym sezonie. W sumie życiówki poniżej 13 minut ma aż 14 zawodników!

Na deser zostawiliśmy dystans 1500 m, w której – najprawdopodobniej – Marcin Lewandowski wystartuje na mistrzostwach świata w Dosze. Pod nieobecność takich gwiazd jak Elijah Manangoi, faworytem wydaje się być inny z Kenijczyków - Vincent Kibet (biegał już w tym roku 3:33.21). Na starcie staną też bracia Filip i Jakob Ingebrigtsen. Europejczykiem z najlepszym wynikiem wśród zgłoszonych zawodników jest Hiszpan Adel Mechaal (3:35:77) - wicemistrz Europy we biegu na 5000 m z 2016 roku.

Diamentowa Liga w Lozannie rusza już dzisiaj od konkursu skoku o tyczce kobiet, rozgrywanego w centrum miasta. W piątek na bieżni staną ponadto Paulina Guba, Kamila Lićwinko, Piotr Lisek i Paweł Wojciechowski. Transmisja z głównej cześć mityngu w piątek o 20 na Polsacie Sport.

RZ


Nocny Rzeźniczek Adama Ilkiewicza

$
0
0

Na Festiwalu Rzeźnika pojawiamy się z Gośką od kilku lat. Niekoniecznie czynnie biegając. Sama atmosfera już przyciąga. W tym roku zapowiadało się natomiast, że pierwszy raz odpuścimy jakikolwiek przyjazd. Ale co ma wisieć nie utonie i jednak postanowiliśmy pojechać - zapisałem się na pierwszą edycję Nocnego Rzeźniczka. Trasa ident fident, co klasyczny Rzeźniczek. Jedyna różnica, to godzina startu - 20. A że zawsze chciałem spróbować nocnego biegu, to to była dobra opcja na debiut. Bieszczady nie są zbyt trudne technicznie, więc można się przetestować.

O godzinie 19 odjeżdżamy wąskotorową kolejką z Cisnej. Kilka wagonów zapakowanych biegaczami, w sumie 170 osób. Gosia daje mi kopa w tyłek i ciuchcia rusza. Zastanawiam się jeszcze w drodze czy brać kijki, ale decyduję się zostawić je w depozycie. Przewyższenie nie jest zbyt wielkie (ok 1.000 m na dystansie 28km), ale kilka godzin wcześniej popadało i obawiam się warunków. Na "szczęście" okazuje się, że do plecaka trudno te kijki przytroczyć, a nie chciałem z nimi ciągle biec w rękach. Zatem zostają na starcie i po kłopocie.

Po 30 minutach dojeżdżamy. Ja tradycyjnie ubrany w jakąś zużytą koszulę garniturową , którą mogę wyrzucić przed samym wystrzałem. Zahaczam jeszcze o toj toja i po krótkiej rozgrzewce zmierzam na linię startu. Tu dość pusto i nikt się nie pcha do pierwszego rzędu. Ja po cichu mam nadzieję powalczyć o jedną z wyższych lokat, więc kręcę się około 2 rzędu. Gdy Mirek - szef Festiwalu Rzeźnika zapowiada start, w końcu pierwsza linia się formuje. Po chwili odliczanie od 10 i GO!

Zastanawiam się, jak będzie wyglądał początek i jak ukształtuje się czołówka. Na pierwsze 3 km asfaltowo-szutrowego odcina zakładam tempo ok 4.30 i obserwuję jak wysoko w stawce pozwoli mi się to uplasować. Po pierwszych kilkuset metrach odliczam ilu biegaczy jest przede mną: ok 12. Nie najgorzej. Noc wcześniej ukoncypowałem sobie, że by stanąć na pudle w kategorii wiekowej, to powinienem zakręcić się około 6 miejsca. Wpadam na pomysł by kontrolować ile osób mnie wyprzedzi, a ilu zdołam wyprzedzić ja. Liczenie pozwoli mi na bieżącą ocenę sytuacji, a przy okazji zajmie głowę.

No to lecimy. Około 1,5km widzę, że pierwsza 15ka wygląda dość stabilnie, nie ma jakiegoś żywiołowego tasowania. Choć też można zaobserwować, że 5 osobowy czub czuba się odrywa i powoli odjeżdża. Ja postanawiam trzymać się swego. To dopiero początek i prawie 30 km przed nami. Po górach. Ich tempo pewnie wytrzymałbym te kilka kilometrów, ale zaciągnąłbym dług, który w końcu musiałbym spłacić. Trzymam więc swoje.

Na początku każdego biegu zawsze trafi się ktoś, kto daje się ponieść startowej euforii, więc po 1-2 km przesuwam się na ok 9-10 pozycję. Okazuje się, że biegnę podobnym tempem co liderka kobiet. Ja ją wyprzedzam na podbiegach, ona mnie łyka na odcinkach w dół. Jest to Paulina Wywłoka - kadrowiczka polskiej reprezentacji w biegach górskich. Co chwilę zerka na zegarek i moderuje tempo - zgaduję, że opiera się o tętno. Biegnie bardzo lekko.

Po 3 km wbiegamy w końcu w las. Jestem tu bodaj już 7. Stawka się powoli rozciąga. Najbliższy gość przede mną jest jakieś 80 metrów. Wyprzedził mnie 1 km od startu i lekko powiększa dystans. Niedobrze. Powtarzam sobie jednak, że to dopiero początek i mam biec swoje.

Po wbiciu w las włączam od razu czołówkę. Jest jednak jeszcze na tyle jasno, że po kilkuset metrach ją gaszę. Wzrok się przyzwyczaja i można ciągle biec całkiem komfortowo. 

Zaczynają się pierwsze górki. Ciągle na dużej świeżości więc większość robimy biegiem. Tylko odpowiednie zwolnione tempo. Sięgam pamięcią do pierwszego biegu Rzeźniczka w 2014 - wtedy w zasadzie od pierwszego podbiegu przechodziło się do marszu, a teraz te same podejścia się biegnie. Praca nie poszła w las. Jest moc. Choć oczywiście na dłuższych czy bardziej stromych odcinkach przechodzę do marszu. Na te kawałki jestem ciągle za cienki.

Po około 2km lasu dochodzę kolegę przede mną. Ten wyczuwając, że mam trochę lepsze tempo, uprzejmie mnie puszcza. Wychodzę tym samym na 6 lokatę (!). Robi się ciekawie i zaczynam się trochę jarać.

Po manewrze zauważam, że konkurent wsiada mi na plecy i zaczyna lecieć krok za mną. Generalnie nie lubię takiej sytuacji. Jest to jednak częsty standard i sam nierzadko tak robię. No i biegi górskie charakteryzują się takim przyjaznym rodzajem współzawodnictwa. Tu wzajemna pomoc i wsparcie to normalność. Myślę też sobie, że to może w sumie i dobrze, bo czując czyjś oddech na plecach będę bardziej pracował.

Biegniemy tak dobrych kilka kilometrów. Po pierwszych zadyszkach spowodowanych podbiegami, organizm łapie równowagę i w końcu wydaje się, że wpadam w rytm. Uprzednie myśli, że może zacząłem zbyt mocno ustępują, a płaskie odcinki wijących się pod nogami ścieżek pokonuję z super lekkością. Czuję się świetnie. Do tego wokół zapada zmierzch i robi się bardzo osobliwie. Duża szansa, że paradoksalnie to na tym (nocnym) biegu ujrzałem najlepszą panoramę ze wszystkich mych górskich startów. Wybiegając na chwilę na odkryty teren widzę pobliskie wzgórza w zapadającym zmroku skąpane w grubej pierzynie z mgły... Podczas biegów raczej nie zważam na krajobrazy, ale ten robi na mnie wrażenie.


Wracamy do zawodów. W pewnym momencie zza pleców wyskakuje nam Paulina Wywłoka i mija nas niczym leciutka lokomotywka. Oddala się od nas z dużą prędkością. Lekko.

15 cm za moimi plecami ciągle mój konkurent. Po chwili dogania nas jeszcze jakiś kolo i ciśnie metr za nami. To se myślę od razu, że musi być mocny skoro doszedł nas po 10km. Że ma zapas. Jestem zatem teraz 7, ale z 2 gośćmi na plecach, więc lokata dość iluzoryczna.

Nic to, biegniemy, robić swoje. Włączam w końcu czołówkę - już czas. Pod nogami mijają kolejne metry. Na zbiegach i płaskich czuję się dobrze, ale przy podbiegach mięśnie ud zaczynają kłuć. Cholera, szybko się zaczęło. Może za szybko...

Nagle słyszę lekkie kotłowanie za plecami. Okazuje się, że zamykający naszą trójkę fiknął orła. Krzyczę czy OK. "Biegnijcie!" . Lecimy więc bez zatrzymywania. Upadek najwyraźniej nie był groźny, bo po kilku minutach biegniemy znów razem. Wciągam pierwszy żel.

Mamy jakieś 12 km w nogach. Po dłuższym czasie wspólnego biegu zauważam pewną prawidłowość. Na zbiegach udaje mi się trochę odchodzić od konkurentów. Po czym na płaskich do mnie nadganiają i znowu wchodzą w moje tempo. Szukam w tym pozytywów. Ja wiem, że na czele biegnę po swojemu - jak muszę to zwalniam, jak mogę to przyspieszam. W ramach równowagi organizmu. Oni natomiast - dostosowując się do mnie, muszą szarpać. Skoro dobiegając do mnie zwalniają, to wybijają się w którymś momencie z naturalnego dla siebie rytmu. Takie mikroszarpnięcia mogą w końcu zrobić różnicę.

I faktycznie, po kolejnych 2km widzę, że za sobą mam już pusto. "Podjarowywuje" mnie to. W końcu oderwałem się. Co więcej, około 100m przed sobą dostrzegam postać kolejnego biegacza. Jak ja lubię takie "cele". Każdy pewnie lubi i każdego podkręca.

Teraz przed nami 1km zbiegu do punktu odżywczego na 16 km. Staram się lekko rozpędzić, ale kontrolnie. Raz, że to dopiero półmetek, a zbiegi zaskakująco kosztują dużo energii i przede wszystkim mocno męczą mięśnie. A dwa, że już wyraźnie ciemno i łatwo o glebę. Na szczęście błoto, którego się obawiałem praktycznie nie występuje (jeszcze...).

W pewnym momencie docierają do mnie pierwsze odgłosy punktu odżywczego. Zamierzam załatwić to ekspresowo. W bukłaku na plecach jeszcze dużo wody, a buteleczki z izotonikiem ciągle w połowie pełne. Wystarczy.

Wypadam z lasu i od razu wbijam się w rozświetlony punkt. Zaskoczony widzę, że konkurent ciągle się tu znajduje i dopiero szykuje się do wyjścia. Wolontariusze pytają co trzeba. Ja że banany. Oni, że nie ma. Wciągam zatem szybko trzy ćwiartki pomarańcza i po 10 sekundach jestem z powrotem na trasie. Konkurent jest przede mną jakieś 15 metrów i już po chwili go mijam. Widzę mocno zmęczony i jakby trochę zrezygnowany. Zaczyna się tu mocne podejście i obaj idziemy. Przypominam sobie, co kiedyś mówił bodaj Marcin Świerc i mijam kolegę na wyrost szybkim i prężnym krokiem w jego kierunku nawet nie spoglądając. To niby winno działać dodatkowo zniechęcająco. I faktycznie odchodzę z dużą prędkością i dystans między nami się mocno powiększa.

Uświadamiam sobie w tym momencie, że właśnie wskoczyłem na 6 miejsce, a w klasyfikacji facetów wręcz na 5! Było już pewne, że jeśli to utrzymam, to w klasyfikacji wiekowej mam pudło! Poczułem w tym momencie taką osobliwą emocję, jaka nie towarzyszyła mi od bardzo bardzo dawna. Dociera do mnie, że właśnie dokonuję czegoś, co niegdyś wydawało się niemożliwe. I że moje szanse są już tak realne jak ten kamień, od którego się właśnie odpycham. Dawno czegoś podobnego nie czułem.

Ale trzeba zejść na ziemię. Przed nami bowiem teraz najtrudniejszy etap. Bardzo strome, długie i niewdzięczne podejście. Do tego zaczyna się błoto. O podbiegu nie ma nawet mowy. Tu kije byłyby bardzo przydatne...

Idę. Zadzieram głowę i dostrzegam jakieś 100m przed sobą kolejnego biegacza. Od razu pojawiają mi się w głowie chełpliwe myśli, że czemu by i tu nie popróbować. Jestem w gazie. To jest dziś mój dzień.

Daję zatem ostro pod górę. Ciemność sprzyja o tyle, że nie widać końca wzniesienia. Masz nadzieję, że może już zaraz. Z pamięci jednak zdaje sobie sprawę, że będzie to dłuuuugi wysiłek.

Czołówka biegacza przede mną powoli jednak znika. 100m pod ostrą górę, to co najmniej 1 minuta, a to jednak sporo. Wiem jednak, że jeszcze kilkanaście kilometrów, więc gra się jeszcze nie skończyła.

Pogrążam się w ciemnym wdrapywaniu. Ślisko. Nogi pieką. Płuca przechodzą w tryb dyszenia. Ale z drugiej strony napędza paliwo o liczbie oktanowej "podium". Podium w ramach Festiwalu Rzeźnika - coś, czego kiedyś nie wymówiłbym nawet w najskrytszych marzeniach. Dla mnie to paliwo rakietowe. Jest pięknie. Do tego atmosfera ciemnego uśpionego lasu. Nie byle jakiego, tylko bieszczadzkiego. Jesteś tylko ty, ścieżka, drzewa i kamulce pod nogami.

I może to przez tą atmosferę, choć chyba raczej przez postępujące zmęczenie i zwiększającą się odległość od niedawno wyprzedzonego zawodnika powoli wytracam prędkość. Idzie mi się naprawdę ciężko. Góra zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Co jakiś czas odwracam się zatem, by spojrzeć czy w dole nie gonią mnie jakieś światła. Przed obejrzeniem wyłączam czołówkę - gdybym ja widział, że gość przede mną się ogląda, odebrałbym to jako oznaka utraty sił i wiary.

Na szczęście za mną ciągle ciemno. To mnie uspokaja. Najpierw. Później usypia i rozleniwia. "Nic się nie stanie jak zwolnię na sekund". "15 też nic nie zaszkodzi". Aż w końcu się doigruję. W pewnym momencie dostrzegam poniżej jakieś poblaski. Fak. Widocznie ten gość odżył i odrabia. Okazuje się jednak jeszcze gorzej - dochodzą do mnie jakieś głosy. Znaczy, że to nie ten gość, tylko pewnie tych dwóch, co biegli za mną! Gdy ich zostawiłem to mówiłem sobie, że może teraz jeszcze bardziej zwolnią, wpadając w rytm wzajemnej adoracji. Teraz interpretuję to zgoła odmiennie: biegną w tandemie, nakręcają się. Siła peletonu jest przecież dużo większa niż uciekających.

Światło za mną staje się coraz bardziej wyraźne. Są coraz bliżej. A góra ciągnie się w nieskończoność. Zdaję sobie sprawę, że jeśli na tym podejściu odrobili aż taką stratę, to na podejściach są dużo mocniejsi niż ja, a ja już ledwo zipię. I od razu pojawiają się myśli, że moje podium byłoby jednak zbyt piękne, by być prawdziwe. Kolejny raz wygrywając w totka dowiadujesz się, że był to tylko sen. O czym ty człowieku marzyłeś! Jeszcze 10km a ty już sobie medal na szyi zawiesiłeś... Teraz zobaczysz jak się rozgrywa biegi górskie i gdzie jest twoje prawdziwe miejsce.

Ale moment moment. Zanim cię dojdą, muszę odpowiedzieć jeszcze na jedno pytanie: ile chcesz za to dać? A odpowiedź jest tylko jedna: baaaardzo dużo!

Reaguję jak po cucących solach. Pieczenie w nogach ustaje. Płuca biorą świeży oddech. Głowa się mobilizuje. Znowu narzucam ostre tempo podejścia. Bez certolenia.

W pewnym momencie wyczuwam, że wierzchołek Okrąglika już chyba niedaleko. Jeśli nie dojdą mnie do tego momentu, to wchodzimy w płaskie i zbiegi, a więc znowu moje zasady gry. Człapię zatem mocno mocno, ścieżka się zwęża, to chyba to. I nareszcie ukazuje się upragniony słup z rozgałęzieniem szlaków. Jestem na wierzchołku! Nie doszli mnie!

No to teraz zaczynamy po mojemu. Chwilę dochodzę do równowagi i ruszam biegiem. Jeśli mam choćby z 1 minutę przewagi, to powinienem odejść na jakieś 150-200 metrów, a to trochę już jest. Może gdy zobaczą, że już mnie nie widać, to się zniechęcą.

Lecę zatem możliwie mocno. Przeszkadza już prawdziwe błotowisko, które tu się zaczyna. Najpierw staram się to jakoś obiegać, ale później już coraz mniejszymi łukami. Buty spisują się super, nawet gdy wejdą całe w maź to nie czuję bym miał mokro. Mokro mam na pewno, ale tego nie czuję.

Błoto to jedno. Gorsza okazuje się mgła. Jest tak gęsta, że czołówka oświetla na 2-3 kroki do przodu. Zero biegowego planowania. Lecisz, a tu nagle błociany zalew 2 na 2. Albo jakiś konar. Raz tracę w ogóle szlak i wbiegam parę metrów w las. Choć trasa jest super oznaczona. Co chwila zwisa gdzieś pomarańczowa taśma zakończona odblaskiem.

Generalnie przez tą mgłę tempo idzie mocno w dół. Krok robi się bardzo niepewny. Wzrok szybko się męczy i bieg robi się mocno uciążliwy. Ciągła koncentracja na każdym kroku kosztuje. Cochwilowe błoto wybija z rytmu. Jednak towarzysząca mieszanka wizji rzeźniczkowego podium i zagrożenie zaplecowej pogoni ciągle mnie mobilizuje.

Na ok. 23km wciągam 3 żela. Po pokonaniu dłuższego otwartego odcinka terenu, przebiegającego już ponad mgłami zatrzymuję się i oglądam się czy ktoś jest w zasięgu wzroku. Nie dostrzegam żadnej, choćby najdrobniejszej cząstki światła. Wygląda na to, że wyrobiłem znaczną przewagę. Ale wmawiam sobie, że jeszcze długa droga i nic nie jest pewne. A poza tym ciągle warto gonić tego przed sobą.

Ruszam więc dalej i dobiegam do ustawionego w pewnym punkcie pomiarowego trójnoga - miejsca, które pamiętam bardzo dobrze z mojego pierwszego rzeźniczka. Czekałem tu na Białaska, po tym gdy padło mu kolano. Kojarzę, że od tego miejsca już praktycznie w dół. Moje szanse stają się już naprawdę realne. Jestem znowu zajarany.Pilnuję się jednak by być ciągle czujnym. Pod kątem biegowej ostrożności. Zbieganie w śliskim terenie, to łatwa opcja kontuzji. Dlatego z jednej strony staram się trzymać możliwie mocne tempo, ale z drugiej pełna koncentracja na stawianiu kroków. Najgorsze co mogłoby mi się teraz zdarzyć, to zaprzepaścić wszystko jakimś wyrypem.

Szczęśliwie na tym odcinku mgła już nie doskwiera. Komfort mocno wzrósł i zbieg przebiega bez niespodzianek. Co kilka minut zegarek melduje o pokonaniu kolejnego kilometra. Każda wibracja na ręku zwiększa szanse powodzenia.

Wydaje mi się, że trzymam na tyle mocne tempo, że w końcu winienem dojść tego zawodnika przede mną. Aż faktycznie w pewnym momencie dostrzegam światełko przebijające przez drzewa poniżej. Wydaje się daleko (150m?), ale jednak jest w zasięgu wzroku. No to się oczywiście podkręcam i dalej w dół.

Co się jednak okazuje, prawdopodobnie nie było to światło czołówki, a lampy już samej Cisnej! Do mety ze 2 km!

Już naprawdę blisko. Tylko teraz się nie wypindolić, nic nie skręcić. Dowieźć.

Dobiegam do charakterystycznego punktu przecięcia szlaku przez leśną drogę. Stąd juz tylko ok. 1 km. Dość płasko. Lecę jak na skrzydłach. Ciemny las i odbijający się od drzew mój zmęczony, acz dający pełnię satysfakcji dudniący krok. Już wiem, że to musiałby być antycud bym tego nie dowiózł. Nie ma opcji by się nie udało.

Na jakieś 500 metrów przed końcem jeszcze jakiś wąwozik do pokonania. Śliskie brzegi aż lśnią i musi być jak na lodowisku. Dostrzegam, że w lewo odbija bardziej dogodna dróżka, więc w nią wskakuję, zakładając, że zaraz szlaki się połączą. Biegnę kilka, kilkanaście metrów, a tu nic! Wręcz wydaje się, że drogi rozchodzą się coraz bardziej. W głowie od razu katastroficzne myśli, że ja pindole, toć to byłby koszmar gdyby stracić pozycję na kilkaset metrów przed metą gubiąc szlak! Odbijam trochę na czuja w prawo i daję sobie jeszcze kilkanaście metrów. Jest! Drogi znowu się łączą.

Po chwili dobiegam do strumienia, który wpada do Solinki. Nawet nie szukam już kamieni po których mógłbym go przebiec. Rozgwieżdzone światłami mety niebo dodaje przyciąga jak magnez. Ostry skręt w lewo, ponownie przez strumyk i praktycznie na czworakach po zbudowanych z błota stopniach do góry. Następnie jeszcze kilka poślizgnięć na parapecie lasu i zbiegam na kładkę łączącą ciemny świat ostatnich 3 godzin i miasteczko biegowe. 200 metrów do mety!

Wbiegając na kładkę drę ryja po raz pierwszy. Zeskakuję z niej i na lewo wałem. Tu krzyczę na oślep po raz drugi: Goooossiaaaaaa! Wiem, że gdzieś tam stoi przed metą. Zbiegam z wału, krok przez ostatnie błoto i krzyczę Gooooooosiaaaaa po raz drugi. Widzę, jak po lewej ktoś się podrywa z piskiem niekontrolowanej radości. Dobiegam do niej i łapiemy się w ramiona.

Na dużych emocjach, ale już z oswojeniem myśli, że to jednak prawda, przekraczam linię mety. Jestem super szczęśliwy... Niebywale.

Ostatecznie, w kategorii wiekowej M 30-39 zajmuję 3 miejsce. A że pierwszych 2 uplasowało się na podium w kategorii open i w związku z faktem, że klasyfikacje się nie dublowału, to takim zrządzeniem losu w klasyfikacji wiekowej staję podczas ceremonii na pierwszym miejscu podium. Kto by pomyślał...

Zdaję sobie sprawę, że obsada tego biegu nie równała się obsadzie pozostałych startów w ramach Festiwalu Rzeźnika. Niemniej jednak właśnie dziś wywalczyłem sobie prawo do stanięcia na tym samym podium, na którym stają polscy najlepsi z najlepszych na najbardziej hołubionej biegowej imprezie w Polsce...

Adam Ilkiewicz

Więcej 3Bro na facebooku: TUTAJ


Tomasiak i Januszyk w prestiżowej „etapówce” Pierra-Menta. Będzie wysoko i baaardzo techniczne

$
0
0

Arêches-Beaufort, na co dzień niewielkie, ciche miasteczko i jednocześnie stacja narciarska w dolinie Beaufortain we Francji. W połowie marca to arena zmagań jednych z najbardziej prestiżowych zawodów skiturowych na świecie, mitycznej Pierra-Menta. Zimowa Pierra-Menta rozgrywana jest od 34 lat, letnia edycja rozstanie rozegrana w najbliższy weekend po raz piąty. Zawody rozgrywane są w parach, a zmagania trwają 3 dni. Zespoły mają do pokonania 70 km i 7000 metrów w górę. Trasę charakteryzują bardzo duże trudności techniczne, liczne ekspozycje, a zespoły wyposażone są w uprzęże i lonże.

Na trasę Pierra-Menta przyjechali najlepsi specjaliści od skyrunningu i skialpinizmu w Europie. Polskę reprezentować będzie duet Natalia Tomasiak, Iwona Januszyk.

Natalia to aktualna czwarta zawodniczka Mistrzostw Świata Skyrunningu na dystansie Ultra, Iwona to najlepsza polska skialpinistka, szósta zawodniczka Mistrzostw Świata Skyrunning Vertical z 2018 roku. Warto nadmienić, że ledwie 2 tygodnie temu Natalia i Iwona zajęły dwa pierwsze miejsca w najwyżej rozgrywanych zawodach w Europie – Monte Rosa Skymarathon, biegnąc wtedy w osobnych zespołach.

Pierra Menta to unikalny bieg w swoim formacie. W letniej koncepcji, ma jak najwierniej odzwierciedlać duch rywalizacji podczas zimowych edycji. 400 wyselekcjonowanych zespołów z 14 krajów, 3 dni rywalizacji, 70 km i 7000 metrów w górę. Liczne ekspozycje, łańcuchy, konieczność wykorzystywania uprzęży i ląży, wreszcie dwuosobowe zespoły, odpowiedzialność za drugą osobę i duch wzajemnej pomocy. Drużyny o ostatecznym przebiegu szlaku dowiadują się w przeddzień rywalizacji, chociaż idea jest taka, że trasa ma być jak najbardziej zbliżona do swojej starszej, zimowej siostry.

1 dzień -piątek, rozgrzewka

  • Start 6.30. 26 km/+2600. Długie wspinaczki, techniczne przejścia, a także techniczne zbiegi.

2 dzień - sobota, Grand Mont

  • Start 6.30. 27 km/+2800. Najdłuższy, najtrudniejszy i najbardziej techniczny etap ze wspinaczką na Grand Mont 2686, kultowego szczytu zimowej Pierra Menta. Trasa wymaga naprawdę sporej ostrożności i uwagi ze strony biegaczy.

3 dzień - niedziela, finał

  • Start 6.30. 17 km/+1600. Ostatni, najkrótszy etap zawodów. Najmniej techniczny, ale najbardziej różnorodny, zespoły wbiegają na Roche Parstire.

Trasa poza trudnościami technicznymi wymaga również bardzo precyzyjnej taktyki. Niemal od samego startu trasa bardzo szybko przechodzi w wąskie singiel tracki, na których łatwo tworzą się zatory, skutecznie blokując szybszych zawodników. Bardzo mocni są na podejściach skiapliniści, którzy już jednak niezbyt dobrze radzą sobie na zbiegach. Ważne jest, żeby pamiętać, że rywalizacja trwa 3 dni, dlatego bardzo wiele zależy od skutecznej regeneracji po każdym etapie.

Jedynymi Polakami, którzy startowali do tej pory w letniej edycji Pierra Menta byli Jakub Brzeczkowski i Seweryn Socha, którzy w 2016 roku zajęli 167 pozycję na 270 zespołów.

Tym razem w Pierra Menta wystartują jedne z najlepszych polskich biegaczek górskich: Natalia Tomasiak i Iwona Januszyk. Polki, które zaledwie 2 tygodnie wcześniej pokazały się z kapitalnej strony zwyciężając w Monte Rosa Skymarathon - najwyżej rozgrywanych zawodach w Europie (Natalia biegła w parze z Kasią Solińską, a Iwona z Miśką Witowską) wymieniane są w gronie faworytek. Rzeczywiście wydaje się, że nasze dziewczyny bardzo umiejętnie stworzyły zespół z pełną świadomością, że obie specjalizują się w trasach technicznych z dużymi przewyższeniami i potrafią szybko poruszać się w terenach eksponowanych. Włączenie się do rywalizacji o pudło nie będzie jednak proste. Do Areches przyjechały naprawdę mocne zespoły wśród których są takie biegaczki jak: Camille Bruyas, Judith Abrassart, Corail Bugnard, Delphine Avenier, Sophie Mollard, Celia Perrillat-Pessey, Julia Rezzi.

Iwona Januszyk: - Na pewno to będzie niesamowita przygoda. Start w zimowej Pierra-Menta to moje marzenie, a tym czasem uda mi się wystartować najpierw w letniej edycji. Nastawienie mamy dobre, chociaż czujemy jeszcze zmęczenie zawodami Monte Rosa Skymarathon, które odbyły się dwa tygodnie temu. Wyścig etapowy to na pewno nowe doświadczenie. Taktyka i regeneracja z pewnością będą odgrywały kluczową rolę. Traktuję to jako rekonensans trasy przed zimą (śmiech).

Natalia Tomasiak: - Dla mnie to również pierwszy w życiu etapowy bieg. Sama jestem ciekawa jak będzie reagował mój organizm. Kolejne doświdczenie i kolejna przygoda. Oby tylko zdrowie dopisywało, a obiecujemy dać z siebie wszystko.

Zapraszamy do śledzenia relacji na https://www.facebook.com/salomonrunningpl/ oraz na fanpage zawodniczek: Natalia i Iwona.

Przemysław Ząbecki

Fot. materiały organizatora / materiały własne zawodniczek


90 lat na karku, a wciąż świetnie się orientuje. Profesor Mieczysław Zielczyński: "Jakby się tak udało do setki..."

$
0
0

Profesor Mieczysław Zielczyński ma prawie 90 lat, urodził się w styczniu 1930 roku. Pochodzi spod Lwowa, od dawna mieszka w Warszawie. Światowej sławy fizyk jądrowy i jeden z pionierów polskiej orientacji sportowej. Cały czas jest aktywny, regularnie startuje w zawodach biegowych i w biegach na orientację, a w najbliższy weekend po raz kolejny będzie reprezentował Polskę w Mistrzostwach Świata Masters. Czempionat orientalistów weteranów odbędzie się na Łotwie.

Pana Mieczysława lubią wszyscy. Trudno nie darzyć sympatią wiecznie uśmiechniętego, życzliwego człowieka, który mimo zaawansowanego wieku cały czas jest aktywny, sportowo i towarzysko.

– Pozazdrościć, panie profesorze...

– Ale czego? Że jakoś się jeszcze trzymam?

– Doskonale się pan trzyma!

– Dziękuję bardzo. Jako tako jeszcze. Sport to bardzo przyjemny sposób spędzania czasu, więc chętnie bywam na wszelkich zawodach na orientację czy w biegach przełajowych. Nie tylko, żeby rywalizować, ale też po to, by spotkać się z ludźmi. Bieganie to piękna dyscyplina, startują ludzie w różnym wieku, od najmłodszych do takich starych jak ja (uśmiech).

– Widzę, że znają pana niemal wszyscy, niezależnie od wieku. Ale nic dziwnego, przez tyle lat biegania grono znajomych musi pan mieć ogromne!

– To prawda. Moja zmarła w maju ubiegłego roku żona Helena była najstarszą zawodniczka zarejestrowaną w Polskim Związku Orientacji Sportowej. Biegała do 90 roku życia i była bardzo lubiana przez wszystkich. Jak PZOS podał wiadomość o jej śmierci, na pogrzeb zjechało się z całej Polski chyba ze dwieście osób! To było niesamowite!

– Wcześniej na zawody jeździliście zawsze razem?

– Tak. I my oboje, i nasz syn, który też biegał, i nawet wnuczka, która urodziła się i mieszka w Stanach Zjednoczonych. Julia jest na trzecim roku uniwersytetu w Princeton i była mistrzynią Ameryki Północnej juniorek w biegu na orientację! Niestety, złapała kleszcza i zachorowała na boreliozę, więc teraz przechodzi długotrwałe leczenie. Nie może biegać, więc zrobiła uprawnienia trenerki w orientacji precyzyjnej. W tym roku ojciec (czyli mój syn) i córka mają oboje mistrzostwa świata w orientacji precyzyjnej w Portugalii: on jako zawodnik, a Julia jako trenerka (śmiech).

– A pan biega od jak dawna?

– Zacząłem od marszów i biegów na orientację w roku chyba 1965. Byłem już wtedy dorosłym mężczyzną, miałem 35 lat. To czas początku orientacji w Polsce, wcześniej ten sport był u nas nieznany. W Skandynawii za to rozwijał się od początku XX wieku.

– A dlaczego pana zainteresował?

– Wcześniej nie biegałem, ale byłem bardzo aktywny. Lubiłem wędrówki piesze i narciarskie, wyprawy kajakowe. Uprawiałem je w ramach Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Orientacja też zaczęła się się od PTTK, następnie przejął ją Polski Związek Lekkiej Atletyki, a dopiero dużo później (w 1989 r. - red.) powstał Polski Związek Orientacji Sportowej. Wiele lat spędziłem w Związku Radzieckim, pracowałem w Zjednoczonym Instytucie Badań Jądrowych pod Moskwą, potem 2 lata w słynnym CERN w Genewie. Wyprawialiśmy się często grupą na piesze wędrówki m. in. nad Bajkał, na północny Ural, zrobiliśmy pierwsze przejścia na przełęcze zabajkalskie.

– A potem pojawiła się orientacja?

– Najpierw marsze, które bardzo mi się spodobały, więc w konsekwencji przyszły i biegi. W samym bieganiu najmocniejszy nie byłem, ale w formule z mapą osiągałem niezłe rezultaty. Dla mnie jednak wyniki nie były nigdy najważniejsze. Ja w tym sporcie lubię przede wszystkim ludzi: i to, że startują w najróżniejszym wieku, i to, że są bardzo życzliwi. Biegi na orientację nie są, niestety, widowiskowe, rozgrywają się glównie w lesie i nigdy nie były na igrzyskach olimpijskich, ale to wspaniały sport i bardzo wszystkich zachęcam do jego spróbowania. To dyscyplina naprawdę dla każdego!

– Pan był jednym z pionierów naszej orientacji? Jakie sukcesy pan odnosił?

– Byłem mistrzem Warszawy w zawodach turystycznych na orientację, natomiast w biegach znacznie lepsze wyniki osiągała zawsze moja żona. Helenka była 3 razy wicemistrzynią świata weteranek, a kilka razy zdobyła brązowy medal. Tymczasem mój największy sukces w MŚ to 14 miejsce. W mistrzostwach świata startowałem kilkanaście razy, może nie co roku, ale staram się jeździć jak najczęściej. W najbliższy weekend wystąpię w MŚ na Łotwie, planuję się zglosić także za rok, bo zawody znów będą niedaleko, w Słowacji.

– Teraz powinien pan chyba „zakręcić się” wreszcie koło podium, w pańskiej kategorii wiekowej tłumy chyba nie startują?

– O nie, nie, nie! Mam ukończone 89 lat, więc po raz ostatni wystartuję w kategorii M85-89. A w tej grupie biega na orientację całkiem dużo ludzi, proszę sobie wyobrazić, że do tych MŚ jest zgłoszonych 38 zawodników, najwięcej z krajów skandynawskich! Natomiast w przyszłym roku konkurencja mi się zmniejszy, bo przejdę do kategorii M90, gdzie będzie nas najwyżej kilkunastu. To jest sport dla długowiecznych, w kategorii M95 też startuje w MŚ przynajmniej kilku zawodników, kiedyś zdarzył się nawet stulatek!

– Cały czas trenuje pan regularnie?

– Teraz już nie trenuję, żeby utrzymać dobrą formę wystarczą mi starty w zawodach, których mam bardzo dużo. Imprezy są praktycznie w każdą sobotę i niedzielę, czasami także w środę. 2-3 starty na tydzień to już wystarczający trening (śmiech).

– Zapewne dobrze pan czyta mapę?

– Przez tyle lat zdążyłem się nauczyć (śmiech). Bardzo długo pracowałem zawodowo, aż do 82 roku życia, pracowałem umysłowo, bo jestem fizykiem jądrowym. Więc i z mapą radzę sobie nieźle.

– Wykonywał pan szalenie ciekawy zawód!

– Pracowałem w dziedzinie ochrony przed promieniowaniem, jego wpływu na organizm ludzki, dozymetrii i miernictwa radiacyjnego. Nazywają mnie w świecie ojcem dozymetrii promieniowania mieszanego, bo jestem twórcą tzw. metody rekomendacyjnej tej dozymetrii. Wymyśliłem jeszcze kilka innych metod, ale ta jest moim największym osiągnięciem zawodowym.

– Ścisły umysł pomaga w dobrym bieganiu na orientację?

– Być może, ale wśród orientalistów są ludzie bardzo różnych zawodów i zainteresowań, nie brakuje humanistów, a moja żona była pielęgniarką. Ale rzeczywiście, bieg na orientację to połączenie aktywności fizycznej z umysłową, więc może ścisły umysł naprawdę pomaga osiągać sukcesy w tym sporcie?

– Spotykam pana regularnie jesienią i zimą na Wesołych Biegach Górskich w warszawskiej Starej Miłośnie, bo mówi pan, że bieganie po wydmach w Mazowieckim Parku Krajobrazowym to bardzo dobry trening. A startuje pan w jeszcze innych imprezach biegowych?

– W Wesołej startuję na 2 km, dłuższe dystanse na górkach to już dla mnie trochę za dużo. Czasami uczestniczę też w innych biegach przełajowych, staram się startować w Biegu WOŚP - Policz się z cukrzycą Jerzego Owsiaka, w Biegu Powstania Warszawskiego. 10 km jest dla mnie już zbyt długim dystansem, „piątka” też mnie sporo kosztuje, ale jeszcze czasami mogę.

– Panie profesorze, długo pan tak jeszcze zamierza? I biegać, i startować?

– Do skutku! To znaczy, dopóki będę mógł. Na siłę na pewno nie, ale jak długo zdrowie i siły pozwolą, tak długo będę biegał. Jeśli dożyję, to chciałbym jeszcze postartować w kategorii M95.

– No to może do setki?

– Ooo, to są już rzadkie przypadki! Ale może... jeśli by się dało, to czemu nie! (śmiech)

Rozmawial Piotr Falkowski

zdj. Piotr Siliniewicz Silne Studio, UNTS Warszawa, Team 360 Stopni


Biegowy weekend w cieniu Matterhornu. ME pod górę i maratony w Zermatt [POLACY]

$
0
0

W niedzielę w szwajcarskim miasteczku Zermatt odbędą się ME w biegach górskich. W zawodach u stóp najwyższych alpejskich szczytów, m. in. mistycznego Matterhornu, weźmie udział 254 biegaczy z 29 krajów, w tym 12-osobowa reprezentacja Polski.

Seniorzy będą rywalizowali w 10-kilometrowym biegu o charakterze alpejskim, czyli pod górę (z 1604 na 2579 m n.p.m.), zaś juniorzy do lat 20 ruszą na 6 km z punktu położonego na wysokości 2200 m n.p.m. Meta dla wszystkich jest usytuowana na szczycie Riffelberg.

Naszą reprezentację wyłoniły majowe MP w biegu na krótkim dystansie, rozegrano w ramach Biegu na Ślężę. W szwajcarskich Alpach wystartują:

SENIORZY:

  • Dominika Stelmach (mistrzyni Polski), Anna Ficner (brązowy medal) i Katarzyna Golba (4 miejsce)
  • Sylwester Lepiarz (MP), Dawid Malina (brązowy medal) i Michał Biały (4 miejsce)
  • kalendarz obojga wicemistrzów Polski, Martyny Kantor i Krzysztofa Bodurki, nie przewidywał startu w Zermatt

JUNIORZY:

  • Agnieszka Chorzępa, Julia Ścisłowska i Karolina Smolarczyk
  • Michał Dudczak, Piotr Straszak i Bartłomiej Świątek

Liderami naszej reprezentacji powinni być najlepsi na Ślęży Dominika Stelmach i Sylwester Lepiarz, chociaż ten drugi z dużym uznaniem mówi o obu kolegach z reprezentacji. – MP na Ślęży wskazywałyby, że jadę jako najmocniejszy Polak, ale z ogromnym szacunkiem patrzę na to, co wyprawia ostatnio Dawid Malina! Widziałem jego trening w Bydgoszczy 5 x 1000 m. Nie wiem, czy ja chociaż jeden kilometr dałbym radę tak szybko przebiec, a nie pięć – mówi Lepiarz ze śmiechem.

– Ale zobaczymy. Dawid specjalizuje się w bieganiu na stadionie i jest ode mnie o dwie klasy lepszy na płaskich 10000 m, natomiast to są góry. Tak czy tak jednak, Dawid jest bardzo mocny – docenia kolegę z reprezentacji. Drugiego zresztą również: – Biegłem z Michałem Białym półmaraton w Lublinie i choć byłem przed nim, pokazał się z bardzo dobrej strony.

Sam Sylwek ostatnio sporo startował na ulicy (1:10:56 i trzecie miejsce w Półmaratonie Radomskiego Czerwca), ale niespełna miesiąc temu świetnie spisał się w klasycznym biegu pod górę, czterokrotnie najszybciej wbiegając na Czantorię Wielką i wygrywając Eliminatora w Ustroniu. – Taki sposób przygotowań może się sprawdzić, zdarzało mi się już z płaskich startów bardzo dobrze biegać potem w górach - przypomina. Po górkach biega za to treningowo, w swoich Górach Świętokrzyskich, gdzie na pofałdowanej 12-kilometrowej trasie robi 200 m przewyższenia.

- Dobrze się czuję, biega mi się całkiem „spoko”, ale jest jedna różnica: trasa Mistrzostw Europy przebiega na bardzo dużej wysokości i nie wiadomo jak na nią zareaguje organizm. Start na 1600 metrów, a meta wyżej niż Rysy – śmieje się Lepiarz. – To całkiem inne bieganie niż u nas. W podobnych warunkach startowałem tylko przed rokiem na MŚ w Andorze. Jest naprawdę ciężko - przyznaje. Ale sam profil trasy mistrzowi Polski odpowiada: - Jest cały czas pod górę, praktycznie nie ma zbiegów, które mi nie pasują. Myślę więc, że damy radę – mówi z nadzieją.

Wspomniany Dawid Malina rzeczywiście ostro ostatnio trenował na bieżni, bo szykował się do Biegu Ursynowa i MP w ulicznym biegu na 5 km. - W Warszawie jednak nie wystartowałem, bo musiałem zrobić szybką przeprowadzkę – mówi biegacz z Rybnika. - Właśnie to zajęcie przez ostatnie trzy tygodnie układało mi tryb życia, więc trenowałem w późnych godzinach wieczornych, co zresztą przy upałach było całkiem dobre. Kilka treningów jednak odpuściłem, bo czasami, po całodziennej pracy remontowej czy przy składaniu mebli, po prostu nie miałem już sił. Ciekawe, jak mi odda w Zermatt ten trening siłowy z meblami – zastanawia się żartobliwie Dawid.

Dla niego trasa i warunki wysokościowe w Szwajcarii są jeszcze większą niewiadomą niż dla Lepiarza. - Jeszcze nigdy nie startowałem w takich zawodach, nie biegałem na takiej wysokości. Dobrze czuję się w górach, ale nie są one moim naturalnym środowiskiem, stanowią tylko przerywnik w treningu na bieżni. Mając w perspektywie start w Zermatt zmodyfikowałem, oczywiście, plan treningowy: drugie zakresy biegałem w krosie, tempowe odcinki na pagórkowatej ścieżce asfaltowej, do tego dorzuciłem skipy na podbiegu oraz trening skoczności na płotkach. Nie mam jednak konkretnych oczekiwań, bo nie mam pojęcia, na co mnie stać w takim biegu. Chce podejść do niego z chłodną głową i może to przyniesie dobry efekt – powiedział nam Dawid Malina.

Podobne obawy i watpliwości wyraża Katarzyna Golba. – Wykresy za dużo mi nie mówią, a w tak wysokich górach jeszcze nie byłam. Lubię biegać pod górę, to mnie nie przeraża, tylko ta wysokość – powiedziała nam katowiczanka zapewniając: - Zamierzam, oczywiście, dać z siebie w niedzielę wszystko!

Najwięcej z naszych reprezentantów wie o trasie Dominika Stelmach, która jest już w Zermatt i w czwartek wbiegła treningowo na szczyt Riffelberg. - Trasa jest mega ciężka, w Polsce takich nie ma. Inne ekipy tu siedzą i trenują, a my, jak zwykle, zjeżdżamy tylko na zawody – powiedziała nam mistrzyni Polski z Sobótki. - Jestem po roztrenowaniu, powoli dopiero wchodzę w obciążenia. Nie da się cały rok być w super dyspozycji – dodała zawodniczka, która ostatnio znów postanowiła postawić na maraton uliczny i chce jesienią powalczyć o minimum na igrzyska olimpijskie.

– Najważniejszy będzie spokój i wytrzymanie presji na początku, bo cała „zabawa” zacznie się dopiero od 6 kilometra – przewiduje Dominika Stelmach i po rekonesansie trasy dodaje: – Najgorszy jest 9 kilometr, na którym jest 300 m przewyższenia. Tam się raczej nie da biec. Potem jest nieco łagodniej do góry, a ostatnie 350 metrów to zbieg do mety. Problemem jest pogoda – mówi jeszcze warszawianka. – Co kilka godzin jest burza, ciekawe, jak będzie w niedzielę na zawodach.

Mistrzostwa Europy w biegach górskich zwieńczą biegowy weekend w Zermatt. Dzień wcześniej, w sobotę, odbędą się tam zawody pod nazwą Gornergrat Zermatt Marathon, obejmujące półmaraton, sztafetę maratońską, maraton z metą na Riffelbergu i o niespełna 4 kilometry dłuższy bieg ultra kończący się jednak aż 500 metrów wyżej, na tytułowym Gornergracie (3089 m n.p.m.).

Na listach startowych znaleźliśmy 5 nazwisk biegaczy z Polski:

PÓŁMARATON

Tomasz Białowąs (Warszawa)

MARATON

Anna Biernacka (Wrocław)

Marcin Ignaczak (Żychlin)

ULTRAMARATON

Krzysztof Biernacki (Wrocław)

Tomasz Piotrowski (Konstancin-Jeziorna)

Wszystkim naszym biegaczom, zarówno amatorom, jak i reprezentantom Polski na ME, życzymy powodzenia!

Piotr Falkowski

zdj. Bieg na Ślężę, Rafał Bielawa


Sabina Bartecka - Ambasadorka Festiwalu Biegów, dziennikarka, pogromczyni Diablaka! „Triathlon zmienił całe moje życie”

$
0
0

Wygrywając najtrudniejszy z rozgrywanych w całości w Polsce triathlonów Diablak Extreme Triathlon Sabina Bartecka zadziwiła wszystkich. Już sam fakt dotarcia do mety zasługuje na uznanie. Ona jednak została pierwszą Polką w historii, której udało się ukończyć te zawody i drugą kobietą w ogóle. Dotychczasowy rekord trasy poprawiła o ponad godzinę!

Nasza Ambasadorka Sabina Bartecka pierwszą w historii Polką na mecie Diablak Extreme Triathlon! Z REKORDEM TRASY!

Mieszkająca w Żorach ambasadorka Festiwalu Biegów na pomysł zmierzenia się z tym wyzwaniem wpadła… przy grillu. Dzisiaj opowiedziała nam o swoich przygotowaniach, walce i dalszych planach.

Kiedy pojawił się plan, że poskromić Diablaka? Jak w ogóle wpada się na takie pomysły?

Sabina Bartecka: -O zawodach myślałam już w ubiegłym roku, wtedy jednak szaleństwem wydawał mi się start w najtrudniejszym Ironmanie górskim bez doświadczenia na pełnym dystansie. Postanowiłam więc najpierw sprawdzić się na dystansie Ironmana. Wystartowałam w IM Hamburg w lipcu 2018 roku. Poszło mi dobrze, zajęłam ósme miejsce w kategorii, jadąc na zwykłym rowerze szosowym.

Decyzja o Diablaku zapadła na... grillu ze znajomymi, kiedy świętowaliśmy udany start w Hamburgu. Mój kuzyn Grzegorz Pysz zrobił Diablaka w 2018 roku i, znając mnie, stwierdził, że na pewno dam radę a on może być moim supportem. Na Diablaku, ze względu na duże zmęczenie i przewyższenia, suport na części biegowej jest obowiązkowy. Kropka nad „i” została postawiona w sierpniu, kiedy okazało się, że po raz drugi wygrałam cykl Silesiaman Triathlon a nagrodą były bezpłatne starty we wszystkich zawodach organizowanych przez Silesiaman, w tym m.in. w Diablaku.

Na usta aż ciśnie się pytanie: po co?! Bo żadna Polka tego nie dokonała? Bo to ogromne wyzwanie?

Przede wszystkim dlatego! Bardzo chciałam być pierwszą kobietą, która tego dokona a ponieważ Francuzka pokrzyżowała mi plany w 2018 roku, zostało jeszcze do zgarnięcia bycie pierwszą Polką. Taka motywacja bardzo mobilizowała w czasie treningów, ale przed samymi zawodami odejmowała sił. Tydzień przed startem był dla mnie bardzo trudny. Ogromny stres, pytania: Po co to robię? Dlaczego jestem taka nienormalna? W mojej głowie panował totalny chaos. Do tego doszły egzaminy córki do liceum plastycznego, dodatkowe obowiązki zawodowe i TA POGODA! Prognozy przewidywały 34 stopnie Celsjusza!

Jak wyglądały przygotowania do startu? Czego bałaś się najbardziej?

Przygotowywałam się od listopada. W tym miesiącu zwykle zaczynam treningi pod starty w triathlonie. Plan przygotowywał mi kolega Marcin Zdziebło. Początkowo było to ok. 8 – 10 godzin tygodniowo i sporo siłowni a z kolejnym miesiącem treningów było coraz więcej. Jednak więcej niż 13 godzin w tygodniu nigdy nie zrobiłam. Największy akcent przypadał na weekendy. W sobotę były to 2-3 godziny roweru (lub pętla Diablaka), a w niedzielę bieg w górach lub długie wybiegania po 20 km. Największą robotę zrobiłam podczas naszego zgrupowania w marcu w Chorwacji. Tam każdego dnia jeździłam na rowerze po ok. 100 km i to po górach. W sumie w ciągu 8 dni przejechałam 836 km, w tym 2 x 160 km i 2 x 120 km (9 000 m przewyższeń, 35 godzin jazdy).

Jak wyglądał sam start?

Pływanie: totalna magia i właściwie relaks. Start o 4.00 tuż przed wschodem słońca, zero pralki, tylko ja i woda. Sama radość! Płynęłam bardzo spokojnie, bez spinki, bez większego wysiłku. Ten etap z pewnością był najłatwiejszy.

Fajna była też pierwsza pętla na rowerze, a kolejne górki: Salmopol, Zameczek, Kubalonka, Ochodzita pokonywałam właściwie z rozpędu. Na drugiej pętli, kiedy 90 km było już w nogach, a temperatura przekraczała 30 stopni Celsjusza, tej radości było już znacznie mniej i trzeba było uruchomić głowę, aby utrzymać dobre tempo. Nie wiem jakim cudem, ale obie pętle przejechałam w zbliżonym czasie po 3 godziny 40 minut.

Największą radość miałam jednak wtedy, kiedy wyprzedzałam pod górkę facetów, a oni patrzyli na mniej jak na jakąś kosmitkę i pytali co biorę? Jak to co? No żele. Zjadłam ich sporo, ale oprócz tego też bułki z serem, a nawet makaron i rosołek na rynku w Żywcu tuż przed samym biegiem.

Od jak dawna trenujesz?

Biegam od 2012 roku, a od 2015 roku uprawiam triathlon. Początkowo, ze względu na brak roweru szosowego, startowałam w triathlonach crossowych i w kameralnych zawodach. Dopiero później wraz z nabywaniem odpowiedniego sprzętu i doświadczenia zaczęło się prawdziwe ściganie. (czytaj dalej)


Co było najpierw? Która dyscyplina jest Ci najbliższa? Bieganie, rower, pływanie czy może tri jako całość?

Najpierw było pływanie, ale amatorskie i rekreacyjne. Nauczyłam się pływać kraulem sama, zawożąc córkę na lekcje pływania. Ona miała lekcję a ja w tym czasie pływałam sobie żabką (odkrytą). Któregoś razu postanowiłam jednak spróbować płynąć kraulem. Najpierw było to kilka metrów, ale stopniowo wydłużałam dystanse. Po kilku miesiącach pływałam już po 2 kilometry. W tym czasie mąż zaczął biegać. W naszym mieście tworzył się wtedy klub biegowy HRmax Żory, którego zostaliśmy członkami. Mąż zaimponował mi swoimi osiągnięciami, ale też poprawą kondycji i kilogramami, których z każdym kilometrem zaczęło mu ubywać! Za jego namową zaczęłam więc biegać.

Początki nie były łatwe, ale to znają wszyscy biegacze. Do triathlonu i biegów górskich namówił mnie mąż, znając mnie i moje predyspozycje. Jestem typem wytrzymałościowca. Najgorsze biegi dla mnie? To piątki! A triathlon to połączenie trzech dyscyplin, które kocham.

Dlaczego akurat triathlon?

Bo to najfajniejsza sportowa przygoda w moim życiu. Uwielbiam nieprzewidywalność i emocje, jakie daje ta dyscyplina sportu. Trzy różne konkurencje: każda inna, każda równie cudowna. Sama już nie wiem, czy bardziej lubię biegać, pływać czy jeździć na rowerze. Kocham wszystkie te dyscypliny! I dzięki triathlonowi mogę je wszystkie trenować. Dzięki niemu w wieku 40 lat stanęłam wielokrotnie na najwyższym stopniu podium. Dla amatora, który nigdy nie był związany ze sportem, to cudowne i magiczne uczucie. Bo jestem silna, mam świetną kondycję i chyba tylko w tym sporcie, mogę na równi konkurować z mężczyznami. Triathlon zmienił całe moje życie. Sprawił, że zaczęłam w siebie wierzyć i pokochałam się na nowo!

A dlaczego Różowe TRI?

Róż to kolor mojego kasku, ale też pomadki, której używam na wszystkich zawodach. Często też mam na sobie jakieś różowe ubranie. Na zawodach triathlonowych nie jest łatwo dobrze wyglądać, a różowa pomadka i okulary słoneczne robią robotę. Róż kojarzy się ze mną, jest czymś co mnie wyróżnia, a sama nazwa dobrze brzmi.

Czym się zajmujesz na co dzień i jak godzisz to z pasją?

Jestem dziennikarką i prowadzę dwutygodnik gminy Pawłowice „Racje Gminne”. Uwielbiam trenować, a treningi nie są dla mnie obowiązkiem czy wyrzeczeniem, ale ogromną radością. To dla mnie nagroda po ciężkim dniu w pracy, ale też sposób na spędzanie czasu z mężem, także triathlonistą, oraz możliwość wyjazdów wspólnie z córkami (10-letnią Leną i 15-letnią Mileną) w wiele fajnych miejsc.

Co po Diablaku? Jakie masz teraz plany i cele?

Plany krótkoterminowe: starty w Sosnowcu, Katowicach i w połowie sierpnia Ironman Bydgoszcz - Borówno (pełny dystans). W listopadzie czeka mnie też maraton w Nowym Jorku, miałam szczęście w losowaniu! W przyszłym roku jakieś zawody pod logo Ironman i zaczynam projekt walki o kwalifikację na Mistrzostwa Świata na Hawajach. Kona to marzenie wszystkich triathlonistów, w tym także moje!

Jako ambasadorka Festiwalu zapewne planujesz start w Krynicy... co wybierasz?

W ubiegłym roku startowałam w Biegu 7 Dolin – 64 km, więc w tym roku chcę się zmierzyć z legendarną „setką”.

Trzymamy zatem kciuki za wszystkie plany i do zobaczenia w Krynicy!

Rozmawiała Katarzyna Marondel


Maratony na świecie: Po wyspie słynącej z wyścigów motocyklowych

$
0
0

Wyspa Man to tajemnicze miejsce, o którego istnieniu większość nie ma pojęcia. Ci, którzy tę nazwę dobrze znają, najczęściej kojarzą ją ze słynnymi ulicznymi wyścigami motocyklowymi Tourist Trophy. Organizowane na wąskich i niebezpiecznych ulicach wyspy co roku pochłaniają kolejne ofiary. To największe, ale nie jedyne sportowe emocje na wyspie będącej dependencją korony brytyjskiej.

Sama Wyspa Man to jedno z najmniejszych państw na świecie (191 miejsce, 572 km2), które nie należy ani do Wielkiej Brytanii (choć znajduje się w Archipelagu Wysp Brytyjskich), ani do Irlandii, ani do Unii Europejskiej. Choć niewielkie, ma swój maraton - Microgaming Isle of Man Marathon, który odbywa się w sierpniu. Jest więc dobrym pretekstem, żeby zaplanować wakacje właśnie w tym wyjątkowym miejscu. Tym bardziej, że organizatorzy przygotowali nie tylko maraton i połówkę, ale… cały tydzień biegania pod nazwą No Rest For The Wicked.

TERMIN

Microgaming Isle of Man Marathon odbędzie się 11.08.2019 r.

POGODA

Na wyspie możemy się spodziewać typowo angielskiej pogody z jeszcze większą wilgotnością, wszak wyspa jest niewielka. Temperatury w sierpniu wynoszą tutaj od 12 do 18 stopni.

TRASA

Bieg odbywa się w północnej część wyspy. Trasa maratonu składa się z dwóch pół

maratońskich pętli, ze startem i metą w Ramsey, na stadionie Ballacloan. Wiedzie spokojnymi ulicami miejscowości i wśród pól. Pierwszych pięć mil jest pofałdowanych, dalej robi się płasko. Trasa jest certyfikowana i oznaczona – warto jednak pamiętać, że znaki dystansowe są rozmieszczone co milę a nie kilometr.

Organizator zabrania używania na trasie biegu słuchawek oraz, co jest niezbyt częstym zakazem w biegach ulicznych, korzystania z pomocy innych – nie wolno na przykład przyjąć butelki z wodą od kogoś z rodziny, kto przyjechał z nami jako kibic. Można zabrać własny napój, ale trzeba go nieść ze sobą od startu (ew. zostawić w punkcie odżywczym). Punkty ogólnodostępne mają być rozlokowane co 2,2 mili. Zakaz korzystania z pomocy ma wyrównać szanse i przyczynić się ro rywalizacji w duchu fair play.

Limit czasu na pokonanie królewskiego dystansu to 6 godzin, ale zawodnicy przekraczający półmetek po upływie 2 godzin i 50 minut będą kierowani na metę półmaratonu.

Rekordy trasy to 02:27:42 dla mężczyzn (Steve Kelly, 1983)  i 02:54:50  dla pań (Samantha Amend, 2016).

IMPREZY TOWARZYSZĄCE

Organizatorzy przygotowali dla najwytrwalszych cały tydzień biegania. No Rest For The Wicked (NRFTW) to cykl sześciu biegów, który rozpoczyna się w niedzielę maratonem lub jego połową. Dalej mamy biegi na 4 mile, 10 km, 1 milę pod górę, 6 mil i trail na dystansie 7 mil.

ZAPISY

Są dostępne na TEJ stronie i będą czynne do północy 6.08.2019 r. Koszt udziału w maratonie to 31 funtów. W pakiecie koszulka techniczna.

WYMAGANE DOKUMENTY

Paszport lub dowód osobisty.

WYJAZD

Na wyspę dolecimy ze wszystkich londyńskich lotnisk, z Liverpoolu, Manchesteru, Dublina, Edynburga, Birmingham, Bristolu i Belfastu. Na wiele z tych lotnisk kursują z Polski tanie linie lotnicze. Może skorzystać także z promu z Belfastu, Dublina lub Liverpoolu.

KOSZTY POBYTU

Na wyspie obowiązuje brytyjska waluta – funty szterlingi. Jednoosobowy pokój w hotelu to koszt 190 - 220 zł. Za 250 - 270 można wynająć dwuosobowy, więc samotna wyprawa na wyspę zdecydowanie się nie opłaca. Na posiłek w taniej restauracji trzeba wydać 60-80 zł a w drogiej nawet dwukrotnie tyle. Ceny w sklepach są wyższe od polskich: na przykład za chleb zapłacimy średnio 8 zł a za litrowy karton mleka 5 zł. Butelka wody mineralnej to 2,5-4 zł. Jednorazowy bilet na komunikację kosztuje ok. 12 zł.

INNE BIEGI

Na wyspie w ciągu roku odbywa się kilka wydarzeń biegowych. Do wyboru mamy na przykład wielkanocny festiwal biegowy albo marsz na dystansie 100 mil. Więcej informacji: TUTAJ.

Jeśli chodzi o mało znane wyspy, maraton można przebiec na przykład na Jersey, o którym pisaliśmy TUTAJ.

Strona imprezy: www.isleofmanmarathon.com

KM



Największy cykliczny fun run świata odbywa się w…

$
0
0

… Australii. Impreza na antypodach jest też najstarsza - The Sun-Herald City2Surf presented by Westpac wystartuje 11 sierpnia już po raz czterdziesty dziewiąty!

Rokrocznie 14-kilometrową trasę, prowadzącą ulicami Sydney z Hyde Park na plaże Bondi Beach (ciekawostka – tu też mają swoje Heartbreak Hill), pokonuje ponad 80 000 biegaczy, wózkarzy, kijkarzy i dzieci – na nogach, w wózkach, na barana… Nie brakuje ścigantów, ale zdecydowana większość uczestników celebruje wspólny wysiłek.

Korzyści zdrowotne uczestników to nie wszystko. Od 2008 r. imprezie towarzyszy akcja charytatywna, a organizatorom i uczestnikom dało się zebrać już ponad 40 mln dolarów. Plany na tegoroczną edycję mówią o 5 mln dolarów, które trafią do ponad 900 organizacji charytatywnych! Nic tylko brać przykład!

The Sun-Herald City2Surf presented by Westpac to jeden z najwiekszych, ale nie największy bieg świata. Najwyższą frekwencję w historii biegów zgromadziła w 2012 r. impreza pn. Kahit Isang Araw Lang Unity Run na Filipinach – ok. 209 tys. osób, a z uczestnikami wirtualnymi - blisko 300 tys. uczestników! Biegano w sumie na trzech dystansach. 

Oficjalny Rekord Guinnessa w kategorii „Największych imprez biegowych” należy do A Run for the Pasig River, odbywającego się... także na Filipinach. Jesienią 2010 roku na trzech dystansach wystartowało w sumie 116 086 osób (w Sydney pobiegło wówczas 86 696 osób). Tytuł największego pojedynczego biegu należy od 1986 r. do odbywającej się w San Francisco imprezy pn. Bay to Breakers - 110 000 zawodników na 12-kilometrowej trasie. Największy maraton organizowany jest w Nowym Jorku – 53 121 uczestników w 2018 r.

red.


Peachtree Road Race wypłaci 200 tys. dolarów za cztery rekordy trasy! [WIDEO]

$
0
0

Zanim w całych Stanach Zjednoczonych rozbłysły fajerwerki, w Atlancie formą błysnęli biegacze. Wszystko podczas tradycyjnych zawodów Peachtree Road Race, rozgrywanych z okazji Dnia Niepodległości. Z okazji pięćdziesiątej edycji przygotowano pokaźną premię za pobicie rekordu trasy a czeki znalazły swoich właścicieli.

Sensacji nie było. Bieg mężczyzn wygrał jeden z najszybszych zawodników na 10 km w historii – Kenijczyk Rhonex Kipruto. A ponieważ o 3 sekundy pobił rekord trasy - 27:01 – zgarnął bonus w wysokości 50 tys. dolarów. Po swoją nagrodę bieg w średnim tempem 2:42 min./km!

Dodajmy, że 20-letniego Kenijczyka nie było jeszcze na świecie, gdy rodak Joseph Kimani w 1996 roku wygrywał tu rywalizację w rekordowym czasie 27:04.

Na półmetku czwartkowych zawodów Rhonex Kipruto zameldował się z wynikiem 13:12, biegnąc ramię w ramię ze swoim młodszym bratem Bravinem Kiptoo. Póki co, mniej mniej znany z klanu musiał zadowolić drugim miejscem i wynikiem 27:29.

Trzeci był kolejny z Kenijczyków - Kennedy Kimutai, z rezultatem 27:54. Aby załapać się do TOP10 biegu, trzeba było pobiec w 29:20.

Zgodnie z przewidywaniami dużo bardziej emocjonująca walka towarzyszyła rywalizacji pań. Tu również prym wiodły Kenijki: Brigid Kosgei - zwyciężczyni Maratonu Londyńskiego, Fancy Chemutai - specjalistka od półmaratonów, oraz Agnes Tirop - brązowa medalistka mistrzostw świata na 10 000 m z Londynu. Na półmetku cała trójka biegła razem, notując międzyczas 14:57.

Zacięty pojedynek pojedynek trwał do ostatnich metrów trasy. Ostatecznie zwyciężyła Brigid Kosgei, pokonując Agnes Tirop, choć obie wpadły na metę niemal równocześnie. O krok szybsza była jednak Kosgei.

Oficjalnie obie zawodniczki zanotowany taki sam wynik - 30:22. I choć obie pobiły rekord z 2002 (30:32 - red), to jednak bonus 50 tys. dolarów przypada tylko zwyciężczyni.

Trzecia na mecie Fancy Chemutai wyrównała poprzedni rekord, co pokazuje niebotyczny poziom rywalizacji na ulicach Atlanty. Ostatni wynik TOP10 kobiet to 32:43.

Dwa rekordy trasy padły tez w zmaganiach wózkarzy, a ich autorami byli Manuela Schar (21:28) i Daniel Romanchuk (18:11). Oboje zarobili po 50 tys. dolarów i są to najwyższe premie w historii rywalizacji wózkarzy na świecie!

W zmaganiach wzięło udział ponad 60 tys. osób! Jednym biegaczem, który ukończył wszystkie odsłony Peachtree Road Race jest 89-letni Bill Thorn. W tym roku dystans pokonał w 2:17:58, w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Za metą powiedział, że był to dla niego najszczęśliwszy dzień w ciągu w ostatnich lat. Nie wie jeszcze czy znów wystartuje w Atlancie. Musi poczekać, co przyniesie kolejny rok.

RZ


Transgraniczny 8. Bieg Piwniczanki - "dobra okazja, żeby się poruszać w fajnym miejscu”

$
0
0

Wakacje to dobry moment, żeby wyrwać się z miasta i wystartować w piękniejszych okolicznościach przyrody. Jeśli nie byliście nigdy w Dolinie Popradu, ale wciąż chcielibyście pobiegać po asfalcie, to jest ku temu dobra okazja. Wraz z organizatorami zapraszamy na 8. Bieg Piwniczanki. Impreza - główny dystans 9 km - wchodzi w skład Grand Prix Małopolski 2019.

Beskid Sądecki czeka na biegaczy. Piwniczna-Zdrój to niewielkie miasto o bogatej historii, położone zaledwie sto kilometrów na południe od Krakowa. Warto tu przyjechać choćby na weekend, żeby podziwiać widoki. Warto skorzystać z atrakcji, jakie oferuje region - choćby słynne spływy Popradem, ale wcześniej zażyć trochę ruchu.

Bieg Piwniczanki rozgrywany jest na dystansie 9 km. Start i meta znajdują się na miejscowym stadionie, który na co dzień wykorzystują piłkarze Ogniwa, występujący w lidze okręgowej (grupa Nowy Sącz). Sama impreza ma charakter transgraniczny. Uczestnicy zawitają m.in na słowacką stronę, do Mniszka nad Popradem.

– Trasa jest lekko pofałdowana, są lekkie podbiegi, ale niewielkie. Jest to jednak stosunkowo krótki dystans. Dodatkowo często biegniemy w miejscach, gdy trasa jest zacieniona. Wracamy Doliną Popradu, a droga do mety przez ostatnie 3 km prowadzi lekko z górki. Jako ciekawostkę powiem, że przez kilometr biegniemy też przez teren Słowacji. To jest bardzo malowniczy fragment – opisuje trasę Marian Dobosz, dyrektor biegu.

Zapisy trwają do 20 lipca. Limit uczestników wynosi 250 osób. Z opłaty startowej wynoszącej 30 zł, zwolnione są dzieci i uczniowie startujący w biegach towarzyszących.

– Startują u nas biegacze z całej Polski. Najwięcej gości mamy z województwa śląskiego, podkarpackiego i świętokrzyskiego. Dostajemy też wiele telefonów długo przed imprezą, z pytaniem o datę biegu, bo ktoś chce zarezerwować sobie wolne i przejeżdża do Piwnicznej, albo w okolice. Mamy więc wielu takich turystów, którzy przyjeżdżają tu pobiegać, Mówią, że trasa jest fajna, co nas cieszy – opowiada organizator.

– Bieg Piwniczanki to dobra okazja, żeby się poruszać w fajnym miejscu a nie siedzieć w domu – zachęca Marian Dobosz.

Rok temu w Piwnicznej wygrywali Paweł Smędowski (30:05) i Regina Kulka (36:35). Impreza zgromadziła na starcie 282 uczestników z Polski oraz ze Słowacji.

8. Bieg Piwniczanki wystartuje w niedzielę 21 lipca o godzinie 10:00. Oprócz biegu głównego w programie znajduje się m.in. też start na 3,7 km oraz marsz nordic walking. Na zwycięzców czekają nagrody i upominki od sponsorów.

(kliknij by powiększyć)

8. Bieg Piwniczanki w festiwalowym KALENDARZU IMPREZ. Zapisy: TUTAJ

RZ

fot. Natalia Podsadowska, Ambasadorka Festiwalu Biegów


Ultra Pazur. Nowa drapieżny trail w lasach Mazowsza

$
0
0

Znacie Rykowisko? A lubicie? Jeśli tak, to mamy dla was propozycję na kolejny bieg trailowy w okolicach Płocka, tym razem w przededniu nadejścia złotej polskiej jesieni.

Zawody w Brudzeńskim Parku Krajobrazowym odbędą się po raz pierwszy 21 września, a dzisiaj (piątek 5 lipca)  o godzinie 20 rozpoczną się zapisy na ich premierową odsłonę.

Intrygująca nazwa Ultra Pazur nawiązuje do trasy, która w tych dniach, po ostatecznych ustaleniach z gospodarzami terenu, nabywa precyzyjnego szlifu. – Ma być jak pazur drapieżnika, a co to znaczy? Dowiecie się już wkrótce – mówi tajemniczo Agnieszka Bieńkowska ze Stowarzyszenia ECO ACTIVE, jedna z organizatorek nowej imprezy.

– Pomysł na bieg wziął się z naszej pasji do biegania w terenie i fascynacji pięknem unikatowego lasu brwileńskiego, w którym trenujemy do biegów ultra w górach – powiedziała nam Agnieszka Bieńkowska. – Chcieliśmy także zrobić coś dla środowiska, promować ekologię i ochronę naszego naturalnego otoczenia. Stąd też wybór terminu zawodów: 21 września przypada Międzynarodowy Dzień Sprzątania Świata – dodała organizatorka.

Ultra Pazur odbędzie się na dwóch dystansach: 25 i 50 km, przy czym trasa dłuższa obejmuje dwie pętle, „z ostrymi jak pazur podbiegami i i przewyższeniami godnymi biegów górskich” - twierdzą organizatorzy.

Start i meta biegu zostaną zlokalizowane w Ośrodku Rekreacyjno-Szkoleniowym w Cierszewie, miejscowości położonej 15 km na północny-zachód wzdłuż Wisły od Płocka. Ośrodek jest położony nad rzeką Skrwą, wpadająca niedaleko do królowej polskich rzek.

Tam będzie się mieściło miasteczko biegowe z pełnym zapleczem kulinarnym, sanitarnym i noclegowym wraz z polem namiotowym, a także licznymi atrakcjami rekreacyjno-sportowymiu (m. in. bitwy łuczników, mega piłkarzyki, paintball, rowery, kajaki, stadnina i przejażdżki bryczką). Tam przy okazji biegu odbędzie się także piknik ekologiczny.

W Ultra Pazurze może wziąć udział 200 biegaczy, po 100 na każdym z dystansów. Podstawowa opłata startowa, obowiązująca do końca lipca, wynosi 50 pln dla trasy krótszej i 70 pln dla ultra. Od początku sierpnia wpisowe wzrośnie o 10 pln.

Limit czasu na ukończenie biegów to 5 i 7 godzin.

Link do zapisów, regulamin i inne szczegóły biegu znajdziecie w naszym KALENDARZU IMPREZ.

Piotr Falkowski


Nie żyje biegacz oskarżany o oszustwa w maratonach

$
0
0

Frank Meza nie żyje. Ciało 70-letniego biegacza, który był oskarżany o oszustwa w maratonach na zachodnim wybrzeżu USA, wyłowiono w czwartek z rzeki Los Angeles River.

Nieznana jest przyczyna śmierci biegacza. Stacja KABC podaje, powołując się na przedstawicieli lokalnych służb, że wykluczono utonięcie.

Żona biegacza powiedziała serwisowi The Daily Beast, że Frank, emerytowany lekarz i nauczyciel, był wstrząśnięty zarzutami o oszustwa, których miał się dopuścić podczas Los Angeles Marathon. Uzyskał tam wynik lepszy o rekordu świata Masters w kat. M70 (2:53:10), ale biegowa społeczność w USA zakwestionowała ten wynik.

Zdaniem organizatorów imprezy oraz autorów popularnego serwisu Marathon Investigation, popartej relacjami świadków i materiałem zdjęciowym - na jednej z fotografii (TUTAJ) widać biegacza wyglądającego i ubranego dokładnie tak jak Meza pokonującego trasę na rowerze - Frank Meza skrócił trasę w Mieście Aniołów. Biegacz zapewniał, że nic takiego nie miało miejsca, a zszedł z trasy tylko na kilka sekund, w poszukiwaniu toalety.

1 czerwca Frank Meza został oficjalnie zdyskwalifikowany w Los Angeles. Wcześniej - i to dwukrotnie - podobny finał miał jego występ w California International Marathon. Organizatorzy tego wydarzenia oficjalnie zakazali mu udziału w kolejnych edycjach imprezy. Tu także Meza zaprzeczał nieetycznemu postępowaniu.

Kwestię uczciwości biegacza poddano w USA publicznej analizie, a o sprawie informowały największe media w tym kraju.

– Bieganie było ważne dla mojego męża. Biegał maratony od 30-40 lat. Był szybki, bardzo szybki, teraz, niestety, nie będzie już biegał maratonów – powiedziała Tina Meza. Jak wyjaśniła, feralnego dnia Frank Meza powiedział jej że idzie pobiegać. Nie wrócił już do domu.

red.

źródło: The Daily Beast, KABC

fot. YouTube


Viewing all 13095 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>