Cresta dels Malhiverns, 22 sierpnia 2012, 14:30
Wychylam się za krawędź, patrząc z góry na ostrą szczerbę w grani. W górę by puściło, ale zejść te kilka metrów na żywca trochę się cykam. Zaczynam więc obejście po prawej stronie. Po chwili jednak żałuję tej decyzji. Trudności na oko trójkowe, a chwyty z gatunku „odłóż na miejsce po użyciu”. Pełne gacie, krótko mówiąc. Teren zmusza mnie do zejścia tym rzęchem kilkudziesięciu metrów. Po powrocie na grań oglądam szczerbę z drugiej strony. Chyba łatwiej i bezpieczniej by było wprost, tak jak chciałem najpierw…
W Els 2900 na Andorze biegał Kamil Weinberg
Łódź, 1 maja 2015, 2:00
Wracam do domu z imprezy, włączam komputer żeby jeszcze coś sprawdzić przed snem. Paru osobom obiecałem podwózkę, więc jestem trzeźwy jak świnia. Tym bardziej nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Jeszcze raz zjeżdżam alfabetycznie w dół listy… Forsberg Emelie… Owens Tom… Perez Lopez Oscar… Doczytuję do samego dołu, do litery W, i przez kilkadziesiąt sekund gapię się w ekran z otwartą gębą. Jestem w takim szoku, że muszę iść do lodówki po zimne piwo na uspokojenie.
Pic de la Cabaneta, 31 października 2015, 11:40
Trudno stwierdzić, jak dokładnie idzie trasa między chorągiewkami, trzeba sobie samemu wybrać optymalny wariant. Oblodzony stok jest na tyle stromy, że nie mając kijków muszę stawiać stopy bokiem. Ledwo obciążam jedną, czuję że łańcuch w raczku strzela. Po chwili to samo dzieje się z drugim raczkiem. Prawie zupełnie tracę przyczepność. Dalej schodzę na czterech łapach, ale luźne kamienie są kiepskim oparciem, a nawet one nie wszędzie się pojawiają. W pewnym momencie zaczynam się zsuwać bokiem. W niekontrolowany sposób nabieram prędkości…
* * * * *
Refugi Estanys de la Pera, 31 października 2015, 0:00
Trzydzieści siedem światełek rusza w ciemność pirenejskiej nocy. Els 2900, górski bieg jak żaden inny, właśnie się rozpoczął. 70 km i 6700 m sumy podejść. Dla łatwiejszego wyobrażenia, 100 metrów w górę i tyle samo w dół na każdy kilometr.
Kilkanaście godzin wcześniej podeszliśmy do startowego schroniska z Andorra la Vella, przechodząc na hiszpańską stronę przez przełęcz położoną na ok. 2600 m. Śmiałem się, że największe jednorazowe przewyższenie tej wycieczki mamy już za sobą. Był czas na zapoznanie się i rozmowy. W wielojęzycznym gwarze przeważały kataloński, hiszpański i francuski, na szczęście praktycznie wszyscy lepiej lub gorzej gadali po angielsku. Tylko z Czechem Pavlem nawijaliśmy po słowiańsku, choć jego angielszczyzna była jedna z lepszych w towarzystwie. Przepaki przyjechały naokoło szutrową drogą w samochodach. Potem był wypasiony obiad, odprawa i równie obfita kolacja. No i oczywiście czas na odpoczynek, a nawet drzemkę na schroniskowych piętrowych łóżkach.
Gwiazdy błyszczą na niebie, a także w stawce zawodników. Zgodnie z przewidywaniami większość od początku wyrywa do przodu. Zostaję z tyłu w około pięcioosobowej grupce. Już na pierwszej grani dwa miejsca wymagające kilkumetrowej wspinaczki po skale. „Zwykli” biegacze, nawet górscy, mogliby się zdziwić. Tylko że takich tutaj nie ma.
Ciągle sobie zadaję pytanie: co ja tutaj robię? Tak jak bohater popularnego filmu, „nie kiwnąłem nawet palcem, by się znaleźć w takiej walce”. No, może trochę kiwnąłem, w zgłoszeniu wspomniałem coś o eksploracyjnym wspinie, pierwszych wejściach na Bałkanach i znajomości najtrudniejszej części trasy, ale mój biegowy życiorys to absolutne zero. Choć Emelie i kilka innych gwiazd z różnych przyczyn nie dojechali, praktycznie wszyscy pozostali to zawodowcy, zwycięzcy lub ludzie z czołowych miejsc znanych europejskich biegów górskich, wielu z nich z drużyn sponsorskich. „Będzie co ma być, już wiem, że stąd nie zwieję…”
Po niecałych dwóch godzinach odhaczam się u wolontariuszy na pierwszym ze szczytów „wielkiej siódemki”, czyli tytułowych dwatysiącedziewięćsetników. Pic de la Portelleta, 2916 m. Księżyc jasno oświetla północny, ośnieżony stok, którym mam zbiec. Robi się ślisko, ale postanawiam nie tracić czasu na wyciąganie raczków z plecaka. Wkrótce wywijam łyżwiarską figurę i przydzwaniam piszczelem w skałę. Przez ułamek sekundy gwiazd na niebie robi się jakby więcej, ale zaciskam zęby i po kilkunastu minutach zapominam o bólu. Dopiero wieczorem zauważę już dawno zaschnięte, całkiem spore rozcięcie.
Jedna latarka dawno znikła z przodu, pozostałe trzy widzę w pewnej odległości za mną. Łyk wody ze źródełka przy zamkniętym schronie. Już mam jakieś pół godziny straty do planu. Płaski odcinek, gdzie chciałem odpocząć, okazuje się „andorskim wypłaszczeniem”, jak mawia organizator Matt, czyli na przemian w dół i w górę. Pod jego koniec wysokościomierz znów wskazuje 2700, a ja się czuję słaby i powolny. Na oszronionych głazach i trawach znów kręcę kilka figur. Dopiero na długim zbiegu przez las dostaję jakby nowe życie.
Venga, venga! – już z daleka brzmią głosy wolontariuszy, zagrzewających do walki i kierujących na szosę. Ta skręca stromo pod górę w kierunku Els Cortals, na podjazd znany z Vuelta a España. Białych chorągiewek z pomarańczowymi odblaskami od jakiegoś czasu nie było, ale na znakach drogowych i barierkach wciąż są odblaskowe światełka, do złudzenia podobne do tych naszych. Po kilometrze stwierdzam, że coś nie halo, wyjmuję mapę… Jak leziesz, ty penisie! Szybko zbiegam z powrotem do zakrętu i widzę oznaczone odbicie na szlak. Nieźle oznaczone, to wyłącznie moja wtopa. 20 minut i kupa energii w plecy. Mapa mnie uratowała, nie pierwszy raz w życiu.
Trawersującym stok szlakiem przeważnie biegnę, z wyjątkiem bardziej stromych podejść. W dole widać pięknie oświetlone miasteczko Canillo, gdzie w końcu dobiegam. Stare, kamienne domki, wreszcie bufet. Bulion, sushi, owoce, czekolada, woda, izotonik, kanapki. Zimno jak w psiarni, kurtka na grzbiet. Przepak ze szpejem ferratowym, zakładam kask, uprząż, lonże i wychodzę. Wolontariusz później mi powie, że już tu nie wyglądałem najlepiej.
Ferrata zaczyna się nad szosą za miastem. Kawałki pionowej lub nawet przewieszonej skały z klamrami przetykane odcinkami rzęchu, w sumie ponad 300 metrów przewyższenia. Gdzieś w jej połowie robi się jasno. Mając cały świat pod nogami, zamiast cieszyć się życiem odganiam senność i nieciekawe myśli, automatycznymi ruchami i jakby poza świadomością przepinając karabinki.
Tak naprawdę dopiero w przedostatni wieczór w hotelu zacząłem gryźć mapę. Przez różne sprawy niezwiązane ze sportem, w poprzedzających tygodniach ten bieg był ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem. Szczebelek za szczebelkiem. Przepinka. Po ch… ci to wszystko? Wejście w przewieszony odcinek wymusza koncentrację i przywraca do rzeczywistości. Napieraj, nie pier…, po to tu przyjechałeś, świat patrzy.
Na górze już czekają wolontariusze. Dopełniam bukłak wodą, oddaję do przepaku zestaw ferratowy i kask. Uprząż z pętlami na zdrowy rozum też powinienem zostawić, bo na zaporęczowaną grań Cresta dels Malhiverns na ostatnich kilometrach na pewno nie zdążę za dnia i będę puszczony naokoło z doliczonym równoważnikiem czasowym. To ten odcinek wśród trzech ostatnich szczytów – Medecorba, Entravessada i Coma Pedrosa – który przeszedłem bez asekuracji trzy lata temu, nie wiedząc jeszcze, że będzie taki bieg. Coś w głowie każe mi jednak walczyć do końca i zatrzymać sprzęt. Załoga życzy mi powodzenia.
Rozpoczynający się słoneczny dzień przywraca wiarę. Na stromym, bezszlakowym podejściu na Pic de Casamanya (2740) cisnę całkiem zacnym jak na mnie tempem. W godzinę wchodzi jakieś 700 pionowych metrów. Od momentu zgubienia drogi zdaję sobie sprawę, że jestem ostatni w stawce. Już przed biegiem byłem jednak przygotowany psychicznie na taką sytuację. Nie wiem jednak, że kilka osób będących przede mną już zeszło z trasy.
Kamil w tej chwili ostatni – pisze w tym czasie mój belgijski przyjaciel Stef, komentując pojawiające się w sieci wyniki – kiedy większość na jego miejscu by zeszła, gość pokazuje to, co u niego lubię. Wiele godzin sam, na końcu, za wszystkimi, ale nic go nie zmusi, żeby przestał napierać…
U załogi na szczycie odhaczam się o 9:30. Trzy i pół godziny do limitu w schronie Sorteny na 42 km, wydaje się cała wieczność. Ostrzegają o niebezpiecznym odcinku na zejściu.
Za kolejnym przełamaniem otwiera się stromy, kruchy i oblodzony żleb. No tak, znowu północna strona. Zaczynają się łańcuchy, więc szybko się z ich pomocą opuszczam, znów postanawiając nie tracić czasu na wyciąganie raczków. Żałuję tej decyzji na pierwszym dłuższym przejściu między łańcuchami, gdzie muszę na czterech łapach walczyć o przyczepność. Kosztuje mnie to sporo czasu i sił. Takich przejść jest na tym stoku jeszcze kilka.
Z szerokiego, trawiastego siodła chorągiewki prowadzą wprost stromym stokiem na następną grań. Znowu czuję to, co na zejściu z Portellety. Jakieś dziwne osłabienie i skrócony oddech, które nie pozwalają mocniej przycisnąć. Miewałem to na większych wysokościach, ale przecież nie na 2800! Wtedy jednak poruszałem się tempem wycieczkowym, a nie wyścigowym…
Skalna grań nie jest trudna, ale czasem trzeba się przytrzymać rękami. Wciąż się czuję powolny jak żółw, żele i batony niewiele pomagają, ale limit w Sorteny wydaje się w zasięgu. Spotykam fotografa, który robi mi kilka zdjęć. Jeszcze kilka hopek i jestem na Pic de l’Estanyo (2915). Zdążę do Sorteny? Jeśli będziesz biegł! – odkrzykuje wolontariusz.
Zbieg jest na północ, więc w końcu zakładam raczki. Na śniegu od razu czuje się różnicę. Dalej trasa prowadzi skośnie w dół stromego zbocza Pic de la Cabaneta. Od strony – a jakże – północnej. Od opadu sprzed kilku dni, śnieg zdążył kilkukrotnie częściowo stopnieć i na nowo zamarznąć. Warunki łatwo przewidzieć.
Jakieś trzy metry niżej łapię skałę i się zatrzymuję. Gdyby nie jako takie obycie w górach, pewnie bym się sturlał. Jeszcze kilkadziesiąt metrów tańca na lodzie, kilka hopek i wreszcie przełęcz pod Pic de Serrera (2913). Dwie miłe wolontariuszki upewniają się, czy chcę jeszcze iść w górę. Co straciłem czasu i energii, to moje, ale trzeba jeszcze trochę, by mnie wykończyć. Tak jak w życiu, nie każdą walkę da się wygrać, ale trzeba walczyć do końca.
Na podejściu mam już oddech jak himalaista zdobywający ośmiotysięcznik. Dwieście pionowych metrów ledwo urabiam w pół godziny. Na położony na granicy z Francją szczyt wyłażę o 12:53. Limit w odległym o 5 km punkcie upłynie za 7 minut. Tutaj wyścig się dla mnie kończy. Zgłaszam załodze, by zadzwonili do Sorteny, że mogą zwijać bufet…
Schodzimy do schroniska razem z wolontariuszami, po drodze zbierając chorągiewki. Łykam trochę żarcia pozostałego z bufetu. Jeff zwozi mnie do początku asfaltu, a później Maite i Mireia są tak miłe, że podrzucają mnie aż do Arinsal, skąd mam półtorej godziny podejścia znanym mi szlakiem na metę do schroniska Refugi Coma Pedrosa. Tam aż do północy będą przybiegać zawodnicy. Na wszystkich czeka gorąca kolacja i zimne piwo. Ostatecznie cały bieg ukończy 22 na 37 startujących. Tylko 9 z nich zdążyło za dnia, by zrobić Cresta dels Malhiverns.
* * * * *
Czas na wnioski
Pierwsze narzucające się pytanie – czy porwałem się na zbyt wiele? Na bieg zapisałem się trochę na wariata, znając najtrudniejszą, końcową część trasy i swoje wspinaczkowe umiejętności. Od początku wiedziałem, że nie będzie to walka o miejsce, lecz wyłącznie z samym sobą o ukończenie. Gdybym nie pomylił drogi, gdybym na każdy śnieżno-lodowy zbieg zakładał raczki, gdyby pożyczone w ostatniej chwili raczki nie strzeliły, gdybym miał lekkie, składane na trzy części kijki łatwe do przypięcia do plecaka i pomocne na śliskich zbiegach… pewnie bym zaoszczędził z półtorej godziny i sporo sił, spokojnie zdążając przed limitem do Sorteny.
Pytanie, co dalej? Czy dałbym radę nagle przyśpieszyć? Nie wiadomo, czy zmieściłbym się w następnych limitach w Arcalis i nad Pla de l’Estany, nie mówiąc o mecie. Chociaż znając siebie, pod koniec ultrabiegów zdarzają mi się całkowite odrodzenia.
Co było przyczyną zgonu? Najpewniej wysokość. Jak wspomniałem, nigdy wcześniej nie napierałem wyścigowym tempem na 2500-2900 m. Takich rzeczy człowiek się uczy tylko w praktyce – jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Dodatkowa trudność Els 2900 w porównaniu ze znanymi alpejskimi biegami polega na tym, że tam wychodzi się na wysokie przełęcze, by zaraz z nich spadać w doliny, a tu odcinki powyżej 2500 m ciągną się po kilkanaście km i w sumie stanowią połowę trasy.
Nie wiem, czy uda mi się zakwalifikować za rok, ale będę próbował. Co zostawię w przygotowaniach, a co zmienię?
Mięśniowo było doskonale. Na drugi dzień prawie że mógłbym na nowo wystartować. Treningi siłowe, podbiegi i bieganie w górach zrobiły swoje.
Jeśli chodzi o wydolność tlenową, przed startem też czułem się w dobrej formie. Zabrakło jak widać aklimatyzacji na wysokości. Tydzień „obozu” górskiego, w tym dwa dni w Tatrach (grań Banówki z Rohaczami i Barańcem plus Rysy) na miesiąc przed startem to za mało. Na potrzeby mojego treningu tatrzańskie szlaki położone są 500 m za nisko.
Jeśli nie jest się zawodowcem trenującym na co dzień w górach, na Els 2900 trzeba przyjechać tydzień wcześniej i spokojnie pochodzić po wysokich szczytach, robiąc np. rekonesans trasy. Powinno to dać wystarczającą aklimatyzację.
O trudności techniczne jestem spokojny, w górach dla mnie im trudniej, tym lepiej. Choć na pewno przyda się dobrej jakości sprzęt – niezawodne raczki, czy lekkie, składane kijki.
I na koniec, na najważniejsze starty w życiu przydaje się spokojna głowa, by można było skupić się wyłącznie na napieraniu. W czasie samego biegu na ogół istniało dla mnie tylko tu i teraz, jednak w poprzedzających tygodniach do treningów dosłownie się zmuszałem i całe przygotowania działy się jakby poza mną. Na szczęście kilka osób mi pomagało – jeśli to czytacie, wiecie, że o Was myślę.
Pewnie przez rok się nie poprawię na tyle, by zmieścić się w ścisłej czołówce, która za dnia pokona Cresta dels Malhiverns. To jeszcze zależy od tego, w którym tygodniu października zostanie rozegrany bieg. Przynajmniej mam satysfakcję, że już tam byłem. Na zrobienie trasy w 24-godzinnym limicie jednak na pewno mnie stać. Els 2900 to nowa jakość – trochę biegania, trochę wspinania, czyli kwintesencja napierania – i takie coś mi wyjątkowo odpowiada. „Poczekam, popatrzę, zrozumiem więcej, wtedy wreszcie sam też włączę się do akcji…”
Kamil Weinberg
fot. Lluís Galí Lara
Wkrótce w naszym portalu rozmowy z uczestnikami Els 2900, m.in. o ich metodach treningowych do wysokogórskich biegów. Będzie ciekawie!
red.