Sada pratim ritam tvoj, ovu pjesmu novi broj... – w radiu leci stary hicior, pamiętający jeszcze czasy Jugosławii. Po prawej mam morze, a po lewej góry, w których za kilkanaście godzin będę napierał. Mocniej depczę gaz, zostawiając za sobą kolejne serpentyny Jadranki i zniżające się do morza słońce. Jest wieczór 24 czerwca, dojeżdżam do Starigradu-Paklenicy. Jutro mam nadzieję spełnić jedno ze swoich sportowych marzeń. O szóstej rano startuje Velebit Ultra Trail.
Relacja Kamila Weinberga
Dobrodošli u pakao
Godzina 7:00. Po pokonaniu czterech początkowych kilometrów asfaltu napieramy stromą, skalną ścieżką w górę wąwozu Velika Paklenica w kilkuosobowej grupce. Jest w niej Tommaso, mój włoski znajomy z zeszłorocznej Andory. Nazwa wąwozu kojarzy się z piekłem, ale dla wspinaczy to raj – wapienne ściany wznoszą się nawet na kilkaset metrów. Póki co, wraz z drzewami, dają zbawienny cień. Zabawa zacznie się później.
Z nadmorskiego bulwaru na najdłuższy dystans 82 km wyruszyło nas 58 wariatów. Godzinę później wystartował maraton z prawie setką zawodników, a później krótsze biegi z jeszcze większą frekwencją – wszystkich w sumie 565 uczestników.
Po wejściu na próg otwiera się wspaniały widok z góry na całą Paklenicę. Po drodze lotny punkt w postaci wolontariusza dziurkującego nasze numery. Jeszcze krótki, stromy zbieg i po 11 km i około dwóch godzinach osiągam pierwszy bufet. Wypasu nie ma, tak jak na dalszych punktach – tylko owoce, batony, woda i cola – ale co kraj, to obyczaj. Obsługa za to sympatyczna i z jajem. W ogóle na Bałkanach czuję się jak w domu. Często bywałem w Chorwacji i sąsiednich krajach, różne rzeczy tu robiłem. Jeszcze tylko nie biegałem.
Stąd mamy przyjemne, dość długie podejście lasem. Drzewa chronią przed słońcem, ale gorąco i wilgoć w powietrzu można odczuć. Przed szczytem wzniesienia czekają wolontariuszki i samoobsługowy wodopój – studnia z wciąganym wiadrem. W chorwacko-słoweńsko-włoskim towarzystwie wspólnie gasimy pragnienie.
Pijemy świeżą wodę na zapas przeczuwając, co nas czeka. Podejście wyprowadza nas na prawie 1300 metrów npm i las się kończy. Który to kilometr – jakiś osiemnasty? Do przepaku na 43 km będzie już tylko odkryta, krasowa patelnia. Zaczyna się właśnie najgorętsza część dnia. Na niebie ani jednej chmurki, musi być co najmniej 30 stopni, ale w powietrzu wisi jakaś taka utrudniająca oddychanie wilgoć, jakby przed burzą. Dobrodošli u pakao. Witamy w piekle Velebitu.
Droga Mirka, tylko taka trochę inna
Zaczyna się od długiego zbiegu łąką gęsto przetykaną wapiennymi głazami. Czasem da się nawet rozwinąć przyzwoitą prędkość, ale częściej trzeba uważać na każdy krok. Szczególnie nie wiadomo, co kryje się pod wysokimi trawami – palce stóp nieraz boleśnie odczuwają zderzenia z podstępnymi bajborami. Widać, że teren jest rzadko chodzony. Zbieg kończy się bufetem na 23 km.
Jeśli czytają to jacyś Rzeźnicy – niech sobie teraz wyobrażą Drogę Mirka, przedłużoną do 20 kilometrów. Taką dużo bardziej pofałdowaną. Z długimi odcinkami po luźnych bajborach, na których nie wiadomo, jak stawiać stopy. Czasem zmieniającą się w trawiasto-skalną ścieżkę. Bez wody, z żarem lejącym się z nieba i wilgotnym powietrzem. I tak aż do przepaku, położonego trochę za półmetkiem.
Na bufecie nie marudzę, ale zaraz po wyjściu dogania mnie Włoch Michele. W dół, a nawet lekko pod górkę biegniemy. Płasko nie jest praktycznie nigdzie. Tam gdzie stromiej, podchodzimy równym krokiem. Ze wzniesienia widać morze. Mijamy jakieś samotne domostwo na pustkowiu. Gazdowie wystawili na studnię wiadro wody. Jest dużo smaczniejsza od tej z plastikowym zacapem z bukłaka. Pijemy i polewamy głowy.
Długi zbieg po wykręcającym stopy, kamienistym podłożu. Potem dość strome podejście, na którym Michele mi stopniowo ucieka. Łączę siły z Jadrankiem, przedstawicielem kraju gospodarzy. Razem podchodzimy na kolejny lotny punkt, który jest tylko kartką przyczepioną do krzaka na rozdrożu. Tutaj wchodzimy na „główną” szutrową drogę, prowadzącą serpentynami na przełęcz Mali Alan z przepakiem.
Na jednym z zakrętów fotograf częstuje nas łykiem wody z baniaka. Po prawej mijamy skaliste Tulove grede, znane z kręconych tu w latach 60-tych filmów o Winnetou. Po obu stronach straszą tablice „opasnost – mine” (niebezpieczeństwo – miny). Pozostałość po wojnie z początku lat 90-tych. Marsz wznoszącą się białą drogą w bezlitosnym słońcu robi się coraz trudniejszy. Jadranko mi nieco odskakuje.
Kiedy chwilę odpoczywam w cieniu drzewa, dogania mnie Goran, inny z Chorwatów, którego chwilę wcześniej wyprzedziliśmy. Ostatnie kilka km podchodzimy razem. Przechodzą mi przez głowę głupie myśli o wycofaniu się. Goran opowiada, że dwa lata temu do przełęczy bieg prowadził dokładnie tą samą trasą, lecz w dużo chłodniejszej i pochmurnej pogodzie. Zrobił wtedy ten odcinek w sześć godzin. Teraz doczłapujemy do Małego Alana w równe osiem. Jutro rano się dowiem od znajomych, że ratownicy mieli sporo roboty przy udzielaniu pomocy ofiarom upału i odwodnienia, szczególnie tym z krótszych dystansów...
Austriackie, względnie widzewskie
Na przepaku łapię Stellę, mieszkającą w Holandii Bośniaczkę, którą poznałem przy rejestracji wieczorem przed startem. Jest wspólną znajomą moich dwojga górskich przyjaciół, którzy wzajemnie się nie znają – Azry z Bośni i Stefa z Belgii. Świat jest mały, a już ten sportowy szczególnie. Dziwię się, że ją dogoniłem, bo to w końcu świetna zawodniczka. Stella jednak wyrusza zaraz po moim przyjściu.
Biorę worek i siadam w cieniu. Przez kilka minut nie mam siły się ruszyć, dopiero potem piję wodę z pozostawionej butelki i zaczynam wciągać żele i batony. Na ten upał nie przewidywałem, że będę miał ochotę na kabanosy czy podobne przekąski, więc nie wrzucałem ich do przepaka. Teraz jednak trochę żałuję, bo powoli zaczynam mieć dość słodkiego.
W pewnym momencie przy poruszeniu łapie mnie skurcz w łydkę, a ułamek sekundy później w brzuch. Dokładnie w to miejsce kontuzjowane na majowym Runmageddonie. Prawie odpływam z bólu, ale kładę się na ziemi i po dłuższej chwili udaje mi się wszystko rozciągnąć. Rozpuszczam w kubku szumaka z magnezem, a później jeszcze jakiś magnezowy proszek z saszetki, który kiedyś gdzieś dostałem w pakiecie. Najwyraźniej pomagają, bo już do końca skurcze będą mnie omijać.
Wolontariusz opowiada, że do Vaganskog vrha na 18 km przed metą będzie ciekawie, a potem to już „pičkin dim”. To niezbyt salonowe wyrażenie znaczy tyle, co nasza bułka z masłem. No tak by wynikało z profilu, z 1757 m do morza, a ja podobno lubię zbiegać...
Od jakiegoś czasu straszy nas burza. Grzmi całkiem blisko i zbierają się chmury. Ja też się zbieram. Totalnie spalony słońcem, spędziłem tu prawie 40 minut i wypiłem całego półtoralitrowego peta wody. Biorę zapas żeli i batonów i zmęczonym krokiem ruszam leśną drogą pod górę.
Aż do wodopoju przy schronie Dušice jest łagodnie, ale czuję się bardzo spowolniony. Takie ogólne trzepnięcie organizmu przez słońce. Do tabliczek ostrzegających o minach zdążyłem się już przyzwyczaić. Trasa jest dobrze oznakowana biało-czerwonymi taśmami i czasem pomarańczowymi chorągiewkami. Do tego długie odcinki prowadzą znakowanymi szlakami.
Ich oznaczenia są dość dowolne. Najczęściej mają postać czerwonych kresek albo czerwonych kółek z białym środkiem. Czasem kreski są dwukolorowe jak nasza flaga, lub też czerwono-biało-czerwone na podobieństwo barw austriackich, względnie widzewskich.
Święta góra Velebitu
Niedługo za punktem wita nas ostra sztajcha na drugi najwyższy szczyt Velebitu, Sveto brdo (1751 m). Jakieś 450 m w górę na półtora kilometra. Już na początku wyprzedza mnie wcześniej spotkany Boštjan ze Słowenii, znajomy Stelli. Obiecujemy sobie wspólne piwo na mecie, jak się znów uda spotkać. Ciągle się czuję wolny jak żółw – pewnie opóźnione działanie słońca. Na górze jestem w godzinę po wyjściu z bufetu. Przed wierzchołkiem spotykam jeszcze jakichś schodzących turystów.
Chwila odpoczynku, baton i woda do gardła. Zbieg jest początkowo równie stromy i techniczny, jak podejście. Błaszczykowski 1:0! – przychodzi sms od rzeźnickiego partnera Krzyśka. Od razu +10 do psychy, choć od początku wiedziałem, że ćwierćfinału ze Szwajcarią nie obejrzę. Przynajmniej Chorwaci mają szanse zdążyć na swój z Portugalią...
Później dłuższy kawałek pofałdowanym terenem, jednak biec jest trudno przez kamieniste podłoże. Ten fragment od Dušic jest jakby żywcem wzięty z Biegu Granią Tatr. Na lotnym punkcie wolontariusze kierują na następne wzniesienie i za nim stromo w dół.
Znów pojawiają się ostrzeżenia o minach, a ścieżka jest wycięta w kosówce. Zresztą zarówno „ścieżka”, jak i „wycięta”, to przesadzone określenia. Zaraz za grzbietem szlak się urywa. Wyblakła czerwona farba na kamieniu i dalej ślad ścieżki zanika. Tracę kilka minut na skakanie po kamieniach i kosówce w promieniu kilkudziesięciu metrów, by znaleźć ciąg dalszy.
Pozostaje mi się cofnąć sporo przed tamten znak. W końcu dostrzegam taśmę, dyndającą gdzieś niżej w kosówce. Ścieżka jest prawie niewidoczna, ale pojawiają się też nowe oznakowania farbą. Szlak jest najwyraźniej niedawno odnowiony, bo przez długie lata po wojnie nie był używany. Z tego co słyszałem, saperzy sprawdzili kilkumetrowy korytarz po obu stronach w terenie podejrzanym o obecność min.
Szlak Samotnego Wilka
„Zbieganie” po bardzo stromym stoku polega na gramoleniu się przez gałęzie kosówki albo zsuwaniu się po skałach. Czy to Runmageddon albo Spartan? W dół można rozwinąć zawrotną prędkość około 2 km/h. W ten sposób spadam za jednym zamachem 400 pionowych metrów. Po drodze przychodzi wiadomość o wyrównaniu Szwajcarów. Od początku podejścia na Sveto brdo nie widzę żywego ducha, z wyjątkiem wspomnianych wolontariuszy. No ale tak ma być, w końcu tegoroczna edycja nazywa się Lonely Wolf Trail. Nasi wygrali w karnych. +100 do psychy, ale i bez tego zawsze dobrze się czułem sam w górach...
Na dole kilkaset metrów po łące, z wykoszoną przecinką. Po obu stronach „opasnost – mine”. Dobiegam do leśnej drogi, na której stoi terenowy samochód z bufetem. Bunovac, 57 km. Rzucam się na owoce, popijam wodą i colą. Chwilę po mnie dociera Włoch Claudio. Wolontariusze mówią, że jeszcze trochę napieraczy jest za nami na trasie. Ruszam nie czekając na niego, i tak pewnie mnie zaraz przegoni.
Chłopak z obsługi pocieszył mnie, że do najwyższego punktu trasy mam 350 pionowych metrów, a nie 550 jak myślałem, bo widać musiał mi się rozkalibrować wysokościomierz. Nie bardzo mu uwierzyłem, a nie chciało mi się już rozkładać mapy. Tak czy siak miałem plan, by Vaganski vrh (1757 m) osiągnąć do dziewiątej wieczorem. A stamtąd już podobno bułeczka z masłem...
Jako ostatnie duże podejście organizatorzy dopieprzyli nam taką Lackową, tylko trochę większą. Kto zna Beskid Niski to wie, o czym mówię. Claudio wyprzedza mnie zaraz na początku sztajchy. Stromo przez las, potem po kamieniach i znowu kosówka. Jestem zmęczony, ale jakoś się napiera. Na górze pozdrawiam dwójkę wolontariuszy na lotnym punkcie, jeszcze kilometr po wapiennym „niby równym”, trochę pod górę i równo o dziewiątej włażę na Vaganski vrh. A jednak wysokościomierz się nie pomylił. Limit jest do czwartej rano. To jak, o północy na dole?
Chmury się w międzyczasie rozeszły. Słońce jeszcze przed chwilą przeświecało, a teraz schowało się już za horyzontem, pozostawiając różową zorzę. Na południowym zachodzie widać morze. Kao da je morska vila sve moje snove ostvarila, na obalama vrelim neprospavane noći... – mam ochotę zaśpiewać. Morska vila właśnie spełnia moje marzenia. Noc też się szykuje nieprzespana, tylko że w górach, a dopiero potem na brzegu morza... Mam jeszcze może pół godziny dziennego światła do wykorzystania. Wcale nie jest od razu w dół, znowu welebickie równo, nie da się rozpędzić. W końcu sięgam do plecaka po czołówkę...
Cienka linia
Trochę stromego zbiegu. Pod nim miał być wodopój, ale widzę tylko karton z numerem punktu. Dalej jakiś pusty schron. Tracę chwilę na znalezienie następnej taśmy po jego drugiej stronie. Pomaga mapa i rozpoznanie ogólnego kierunku dalszej trasy. Trochę łagodniejszego terenu i znów muszę spaść ze 300 pionowych metrów wapiennym progiem.
Po skałach, po ćmoku. Uważać na każdy krok, głupio by było się załatwić. Czasem trzeba się przytrzymać ręką. Na koniec spory kawałek pod górę i znowu ostro w dół. Pičkin dim? Chyba siwy dym...
Stromo w dół przez las, ale wreszcie teren pozwala puścić nogi. Spadam na prawie płaską szutrówkę i truchtam nią w dół. W świetle czołówki odbijają się oczy jakichś zwierząt. Z bliska widzę, że to leżące krowy. Gdzieniegdzie wiszą taśmy. Daleko przede mną majaczy jakaś czołówka. Po kilkunastu minutach z powrotem doganiam Claudia.
Trudno mi się z nim dogadać, bo prawie nie zna angielskiego ani chorwackiego, ale nie bardzo ma ochotę biec w dół. Wyprzedzam go, życząc mu powodzenia. W końcu nie wygląda źle i obaj powinniśmy się spokojnie zmieścić w czasie mimo zmęczenia. Żeli ani batonów już nie łykam, bo od dawna na samą myśl o słodkim dostaję cofki.
Truchtam tak sobie tym szutrem i coś mi nie halo. Dawno nie było taśmy. No niby wcześniej też były rzadko. Ale po dobiegnięciu do serpentyny wyciągam mapę. Dobrze że dokupiłem prawdziwą topograficzną, bo ta od orgów może być najwyżej jako pomocnicza. Światełko za mną też się zbliża. Claudio, bracie, zobacz no tu... trasa odbiła w prawo prawie dwa kilosy temu!
Pod górę Włoch jest wciąż szybszy. Pierwszy znajduje odejście w dół. W dzień pewnie byłoby świetnie widoczne. Taśmy i oznaczenia szlaku schodzą stromo wśród wapiennych głazów. Szukamy ich w świetle czołówek, bo ścieżka nie odróżnia się od otoczenia. Znowu trzeba uważać na każdy krok. Zabawa się skończyła, trzeba przezwyciężyć zmęczenie, zacisnąć zęby i stawiać jedną stopę przed drugą. W tym tempie zdążenie przed limitem przestaje być takie pewne. Isplati se tu, idemo do kraja, tanka linija je od pakla do raja... Słyszana w radiu piosenka wspierająca chorwackich piłkarzy robi się aktualna i dla nas. Idziemy do końca, napierać trzeba, cienka linia jest od piekła do nieba!
Wypadamy na następny kawałek szutrówki, tylko po to by zaraz znów wejść na techniczny odcinek. Tym razem pod górę, żeby było śmieszniej. Kiedy to się skończy? Znowu wyciągam mapę. Zaraz będzie asfalt już do samej mety.
No i jest. Ostatni bufet też jest, z samotnym starszym wolontariuszem na posterunku. Częstuje nas owocami. Jeszcze to co widzicie w górę, a potem już tylko sześć kilosów w dół – mówi nam. No to jesteśmy w domu. Piję trochę coli, ale nawet ona prawie chce wrócić. Drogą za nami zbliżają się dwa następne światełka.
Chcesz, to leć szybciej – słyszę od mojego towarzysza, a przynajmniej tak rozumiem to, co mówi. Nie stary, razem wleźliśmy w d..., razem z niej wyszliśmy, to razem skończymy! Veliko pivo – to jedyne, co Claudio umie po chorwacku. Czy on czyta moje myśli?
Spokojnie truchtamy w dół asfaltowo-betonowej krętej drogi, odliczając namalowane sprejem kilometrowe znaczniki. W dole jaśnieją światła Starigradu i wyspy Pag. Po wbiegnięciu do miasteczka wyciągam z plecaka polską flagę i zakładam na jeden z kijków. Na bulwarze witają nas organizatorzy z przyjaciółmi i ostatni imprezowicze. Jest wpół do trzeciej. Dwadzieścia i pół godziny napierania zakończone. Mamy ex aequo 36. miejsce.
Chorwaci są trochę smutni po przegranej z Portugalią, ale cieszą się na nasz widok. Na wodę i colę nie możemy już patrzeć – idziemy do ostatniej, zamykającej się właśnie knajpki i kupujemy po trzy małe piwa. Na szczęście organizatorzy oprócz batonów mają słone precelki na przełamanie smaku. Następnego dnia, po wykąpaniu się w morzu, podczas oglądania meczów pochłonę dwie ogromne pizze...
Całe zmęczenie gdzieś odchodzi. Robimy sobie zdjęcia, popijamy piwko, niedługo po nas dobiegają następni dwaj zawodnicy, a sporo później kolejna dwójka, już tylko 20 minut przed limitem. Potem się dowiem, że jeszcze trójka dotarła sporo po czasie.
Nie było łatwo, ale tak miało być. Jeszcze jedno marzenie spełnione. Bałkańska robota wykonana!
W tekście wykorzystałem słowa piosenek: „Program tvog kompjutera” – Denis & Denis, „Morska vila” – Daleka obala, „Od pakla do raja” – Rawbau.
Lista zwycięzców i podsumowanie zawodów znajdują się TUTAJ.
Pełne wyniki: TUTAJ
Kamil Weinberg
Fot. Kamil Weinberg, Goran Vukelić i Claudio Sardella