Quantcast
Channel: Świat Biega
Viewing all 13095 articles
Browse latest View live

Marta Wenta „pijana endorfinami”. Świetny występ Polki w maratonie Orobie Ultra Trail!

$
0
0

„Jestem pijana endorfinami!” - tak na swoim profilu Marta Wenta cieszyła się z drugiego miejsca w Orobie Ultra Trail. Polka wbiegła na podium maratonu z przewyższeniem 2300m, który jest nowym dystansem tej imprezy.

Sukcesy we Włoszech dla finalistki Biegu 7 Dolin z 2014 nie są niczym nowym. W 2017 r. ustanowiła rekord trasy Dolomiti Extreme Trail. Mimo to, swoje drugie miejsce uznała za niespodziewane.

Wynik Polki to 5:26:26. Na trasie nasza zawodniczka ustąpiła jedynie miejscowej zawodniczce Cristinie Songozni, która przekroczyła linię mety biegu z czasem 5:01:54. Podium dopełniła Elena Sala - 5:30:32.

Marta Wenta była jedyną zawodniczką spoza Włoch na podium biegu. Rywalizację mężczyzn zdominowali zawodnicy z okolic Bergamo, gdzie rozgrywany jest Orobie Ultra Trail. Wygrał Luca Rota – 4:00:35.

Oprócz maratonu, w ramach imprezy rozegrano jeszcze dwa biegi, chociaż ze zmianami w przebiegu trasy. Grand Orobie początkowo miał sobie liczyć 70 km, jednak po alertach pogodowych został skrócony do dystansu maratonu. Zwyciężyli Stefano Rinaldi z czasem 3:55:29 i Maria Eugenia Rossi -4:56:29. Najwyżej sklasyfikowany Polak - Damian Truszkowski - zajął 125. miejsce. Wśród pań na 91 miejscu dobiegła Monika Figel.

Podium 20-kilometrowego Bergamo Ultra Trail również w całości zajęli Włosi. Najwyżej sklasyfikowanym Polakiem jest tu Kamil Kopania, który finiszował na 209. miejscu. Najszybszą Polką została Beata Stramska, która ukończyła zmagania na 40. miejscu.

IB



Sensacyjna mistrzyni i spodziewany mistrz Polski. Alpejskie MP w Międzygórzu na szczyt Śnieżnika

$
0
0

Sylwester Lepiarz – zgodnie z przewidywaniami i Zuzanna Mokros – bardzo niespodziewanie zostali mistrzami Polski w biegu alpejskim. Rywalizacja o medale rozegrała się podczas 27 Biegów Śnieżnickich w Międzygórzu w Kotlinie Kłodzkiej, na najstarszej górskiej imprezie w Polsce.

Seniorzy ścigali się na trasie długości 9,7 km z centrum Międzygórza na szczyt Śnieżnika, z przewyższeniem 935 metrów w górę.

Walka o złoto wśród mężczyzn rozstrzygnęła się na finałowym, 2-kilometrowym podbiegu na szczyt Śnieżnika. Pod nieobecność Kamila Jastrzębskiego, dzierżącego tytuł najlepszego „alpejczyka” od 2015 roku, faworytem był wicemistrz sprzed roku Sylwester Lepiarz reprezentujący LKB Rudnik. Biegacz z Gór Świętokrzyskich wygrał, ale musiał się solidnie napracować, by odeprzeć ataki rywali. Końcówka była bardzo gorąca.

2 kilometry przed metą, w rejonie schroniska, Lepiarz miał prawie półtorej minuty przewagi nad miejscowym biegaczem Krzysztofem Jilkiem i depczącym mu po piętach Michałem Białym. Różnica bezpieczna? Nic z tych rzeczy! Zawodnik ULKS Bystrzyca Kłodzka cisnął na podbiegu coraz mocniej i na metę wpadł zaledwie 23 sekundy za nowym mistrzem Polski! Lepiarz jako jedyny złamał (o sekundę) barierę 51 minut, czas Jilka to 51:22.

Biały (SKB Kraśnik) wyjedzie z Międzygórza z medalem brązowym (52:12), zaś najgorszym, pierwszym miejscem poza podium, musi zadowolić się Maciej Kubiak. Biegaczowi z Pomorza (RKS Rumia) zabrakło do „pudła” 45 sekund (uzyskał czas 52:57).

Takich emocji nie było w biegu kobiet. Była za to spora niespodzianka, by nie rzec sensacja. W stawce 8 zgłoszonych zawodniczek konkurencji wydawała się nie mieć Anna Ficner. Tymczasem... policjantka ze Złotoryi reprezentująca klub MKS Siechnice musiała obejść się smakiem. Bezkonkurencyjna była bowiem 26-letnia Zuzanna Mokros z Pabianic!

Myślałam, że może się tak stać, bo Zuzanna miała na płaskim bardzo dobre wyniki. Mimo wszystko cieszę się z wicemistrzostwa Polski – powiedziała nam Anna Ficner.

Trenująca od pewnego czasu sama zawodniczka RKS Łódź specjalizuje się w biegach na bieżni, a w ubiegłym roku wzięła się za długi dystans na ulicy. Zuzanna Mokros pokonała Półmaraton Warszawski w 1:18:44, debiut w Orlen Warsaw Marathonie wypadł na poziomie 2:49:33. Bieg na Śnieżnik był natomiast jej... pierwszym poważnym startem w górach!

– Sama jestem zaskoczona, że wygrałam z Anią Ficner, bo dla mnie też była kandydatką numer 1 do złotego medalu – powiedziała nam nowa mistrzyni kraju w biegu alpejskim. – Kiedyś, dekadę temu, jeszcze jako młodziczka i juniorka, startowałam w Międzygórzu w biegu anglosaskim, ale były to epizody bez sukcesów. Przed dwoma miesiącami wygrałam natomiast w moich stronach, niedaleko Bełchatowa, 26-kilometrowy Półmaraton z Hakiem na Górze Kamieńsk. I... zakochałam się w biegach górskich, chociaż Kamieńsk z prawdziwymi górami nie ma wiele wspólnego – śmieje się Zuzanna Mokros.

Pabianiczanka zapisała się na Biegi Śnieżnickie, klub zgłosił ją do mistrzostw Polski i w Międzygórzu Zuzia zaskoczyła wszystkich, wygrywając z Anną Ficner o ponad 2 i pół minuty! Tylko ona, i to solidnie, złamała barierę godziny, wbiegła na szczyt Śnieżnika w 57:39, podczas gdy Ficner potrzebowała na to godziny i 12 sekund, a brązowa medalistka Maria Czok 1:03:04.

Zdaje się, że Zuzanna Mokros zakochała się w górach bez pamięci! Już zapisała się na 10 TAURON Festiwal Biegowy - w Krynicy wystartuje w Runek Run 22 km i przebąkuje o całkowitym poświęceniu się tej odmianie biegów. Jeśli nie jest to słomiany zapał, to nasze biegi górskie zyskały kolejną utalentowaną zawodniczkę!

Na potwierdzenie swojej dominacji w 27 Biegach Śnieżnickich, oboje mistrzowie Polski wygrali w niedzielę 28 lipca towarzyszący bieg na dystansie półmaratonu (21,1 km, 735 m+).

Zuzanna Mokros triumfowała z czasem1:40:15 (ponad 9 minut przewagi nad Danutą Piskorowską) i zajęła 6 miejsce open. Sylwester Lepiarz zwyciężył z wynikiem 1:30:32 (niespełna 3 minuty przed Krzysztofem Żygendą).

Piotr Falkowski

zdj. Marcin Gomułka (Biegi Śnieżnickie), ultimasport.pl


MP SENIORÓW w BIEGU ALPEJSKIM

kobiety:
1. Zuzanna Mokros (RKS Łódź) - 0:57:39
2. Anna Ficner (MKS Siechnice) - 1:00:12
3. Maria Czok (UK AZS Politechnika Opolska/Alpin Sport Hoka Team) - 1:03:04
4. Izabela Zatorska (KB Krościenko Wyżne/Alpin Sport Hoka Team) - 1:09:41
5. Anna Żółtak (LKB Rudnik) - 1:13:45
6. Magdalena Wójcicka (SKB Kraśnik) - 1:17:09
7. Ilona Werenkowicz-Wrona (LKB Rudnik) - 1:22:06
8. Zuzanna Łakomska (Opoczno Sport Team) - 1:26:56

mężczyźni:
1. Sylwester Lepiarz (LKB Rudnik) - 0:50:59
2. Krzysztof Jilek (ULKS Bystrzyca Kłodzka/Bogdał Team) - 0:51:22
3. Michał Biały (SKB Kraśnik) - 0:52:12
4. Maciej Kubiak (Zoeller Tech Reda) - 0:52:57
5. Bartosz Misiak (MUKS SZS Cieszyn/Alpin Sport Hoka Team) - 0:55:10
6. Dariusz Marek (TS Wieliczanka/Monk Sandals Team) - 0:55:54
7. Jakub Gorzelańczyk (MKS Siechnice/Tour de Run) - 0:57:54
8. Ignacy Domiszewski (MKS Halicz) - 0:58:05
9. Tomasz Nosal (Salco Garmin Team Toruń) - 0:58:14
10. Kamil Młynarz (SKB Kraśnik) - 0:58:48


812 km, 10 dni, wsparcie, logistyka… Agnieszka Pamula na Camino de Santiago [ZDJĘCIA]

$
0
0

W minionym tygodniu Agnieszce Pamula dotarła pieszo do Santiago de Compostella. W ciągu 10 dni pokonała aż 812 km, ocierając się o rekord na tej trasie. Do pełni szczęścia zabrakło ledwie 10 godzin...

Agnieszka Pamuła na mecie Camino de Santiago. Do rekordu zabrakło niewiele

Jak wyglądała ta próba z wysokości samego szlaku? Przygotowania do próby? Wyjaśnia sama biegaczka. Przeczytajcie

Bieg

Agnieszka Pamula: - „Jak ja mam przebiec 812 km w 10 dni?” Już na dwa tygodnie przed startem zadawałam sobie ciagle to pytanie, jak tylko zaczęłam odpoczynek przed wyzwaniem, które sobie postawiłam dwa lata wcześniej. Przebiec francuską drogę szlaku pielgrzymkowego Camino de Santiago, zaczynającego się we francuskiej miejscowości St. Jean Pied de Port w Pirenejach i prowadzącego wzdłuż prawie całej Hiszpanii aż do katedry w Santiago de Compostela. Podekscytowanie mieszało się z wątpliwościami. Wszystko już dawno było zaplanowane, spakowane, załatwione, ale tyle rzeczy potencjalnie może pójść nie tak. Z drugiej strony, aby coś osiągnąć, trzeba zaryzykować. Do Francji przylatuję ze swoim mężem Markiem 13 lipca, start mam zaplanowany na kolejny dzień 7:00 rano, symbolicznie w swoje urodziny.

14 lipca jestem zaskakująco spokojna, wszystkie emocje się wyciszyły, zaczynam bieg. Piękne widoki Pirenei dodają skrzydeł. Jest tak spokojnie, wręcz majestatycznie. Po kilkunastu kilometrach jestem już po hiszpańskiej stronie. Pierwszy dzień to sporo górek do pokonania, ale też dużo cienia po drodze i wiatru, które sprawiają, że lipcowe słońce nie pali za bardzo.

Kolejne dwa dni to głównie drogi szutrowe i trochę asfaltu, gdy przebiega się przez różne wioski i miasta. Po drodze mijam sporo fontann, przy których mogę się schłodzić. Oblewam wodą twarz, szyję, opłukuję całą głowę i ramiona. Ulga chwilowa, ale orzeźwia.

Od czwartego dnia trasa zaczęła prowadzić głównie przez polne drogi. A to oznaczało brak cienia i mocno już odczuwalny upał, do 36 stopni w słońcu. Wielu pielgrzymów pomija cześć trasy od Frómista do Leon i nic dziwnego. Tu nic się nie dzieje. Słychać tylko brzęczenie owadów, od czasu do czasu napotyka się pracujących w polu rolników na traktorach, i odczuwa się skwar. Po drodze wiosek z fontannami znacznie mniej. Monotonia jest ciężka dla głowy, ale nie wolno się poddawać. Do przodu, byle do przodu.

W ciagu dnia robimy trzy dłuższe postoje na porządne schładzanie i odpoczynek dla nóg. Słonce najbardziej pali po godzinie 14:00 i dopiero koło 20:00 znowu zaczyna się robić znośnie. Tak upływają trzy kolejne dni. Czułam się jakby chwilami przypalano mnie ogniem. Pomimo mocnych filtrów sparzyłam sobie łydki. Po posmarowaniu żelem chłodzącym owinęłam je gazą, by chronić przed słońcem.

Wreszcie dotarłam do Leon skąd trasa miała znowu zrobić się bardziej pagórkowata, a więc i częściowo zacieniona. Kolejne dwa dni to dużo pod górę. Dzień siódmy kończę przy Cruz de Fierro. To specjalne miejsce dla wielu ludzi, również dla mnie. Tam można zostawić kamyk, który się ze sobą przywiozło z jakąś intencją. Zostawiłam swój. Postałam chwilę w milczeniu, po czym ruszyliśmy do hotelu by po kilku godzinach tu wrócić i kontynuować bieg.

Dnia ósmego mam tak spuchnięte stopy, że nie ma wyjścia i trzeba ciąć buty. Marek wycina dziury po bokach. Ulga ogromna. Od tej pory przy każdym dłuższym postoju moczę stopy w zimnej wodzie i zmieniam skarpetki. Ignoruje palec tak spuchnięty ze cały wychodzi z buta.

Ostatnie dwa dni to głównie mieszanka asfaltu i dróg szutrowych. Ale jest już inaczej. Mija się więcej ludzi. Tradycją jest uzyskanie w Santiago dyplomu Compostela, jeśli przebyło się przynajmniej 100 km szlaku pieszo lub 200 km na rowerze. Wiele ludzi więc robi tylko ostatni odcinek - 117km licząc od Sarii. Nagle pojawia się więcej sklepów gdzie można szybko kupić zimną wodę lub lody. Ja zjadałam na raz dwa lodowe lizaki, lub piłam zimną colę i dalej w drogę.

Ostatnie 40 km idzie mi ciężko. Organizm coraz bardziej domaga się odpoczynku. Powtarzam sobie, że jeszcze trochę i wezmę prysznic i będę mogła pójść spać, a jutro już nic nie muszę. To pomaga.

Wreszcie Santiago. Jeszcze tylko niecałe 3 km do placu przed katedrą. Na chwile przed wybiegnięciem na plac rozwijam polską flagę i daję znać Markowi, że może zacząć nagrywać filmik. Wybiegam, flaga do góry, ludzie klaszczą, jest cudnie. Staję przed słynną katedrą i nie mogę uwierzyć, że to już koniec. Jest 22:15. Szlak pokonany w 9 dni i 15 godzin. Jestem szczęśliwa!

 


Rekord?

Od początku miałam dwa założenia: skończyć szlak poniżej 10 dni oraz zacząć bieg w swoje urodziny, symbolicznie ma to dla mnie osobiście bardzo duże znaczenie. Wiedziałam o FKT Amerykanki Jennifer Anderson i owszem przyszło mi na myśl, że super by było pokonać tą trasę szybciej. Lecz również zdawałam sobie sprawę z tego, że nie będę biec w marcu jak moja poprzedniczka lecz w gorącym lipcu. Gdybym była nastawiona tylko na rekord, to również wybrałabym inną porę roku. Lecz ze względów osobistych wybrałam taką właśnie datę i nie żałuję.

Ostatecznie przybiegłam 10 godzin później, robiąc dziennie dystans od 70 do 96 km.

Faktem jest, że jestem pierwszą Europejką, która pokonała ten szlak poniżej 10 dni.Przynajmniej według danych, które można znaleźć w Internecie. I to mi wystarcza.

Logistyka

Przygotowania do tego wyzwania zajęły oczywiście sporo czasu. Wiele rzeczy trzeba było starać się przewidzieć i mieć w razie czego rozwiązanie. Zakwaterowanie załatwiliśmy z zaprzyjaźnioną firmą, która zajmuje się organizowaniem wycieczek po wszystkich szlakach Camino. Staraliśmy się oszacować gdzie mniej więcej mogę kończyć każdego dnia. Oczywiście nie dało się tego zaplanować na 100 procent. Pierwszy raz organizowaliśmy tak długą wyprawę. Nie obyło się więc bez dojeżdżania do następnego hotelu z miejsca, w którym danego dnia skończyłam, by kolejnego dnia rano wrócić dokładnie w ten sam punkt. Mam w nogach każdy jeden kilometr tej trasy.

Wypożyczenie samochodu to był drugi największy wydatek. Ponieważ odbieraliśmy samochód we Francji, a oddawaliśmy w Hiszpanii, kwota normalnego wypożyczenia wzrosła prawie dwukrotnie, by ten samochód później można było odstawić z powrotem do Francji. Do tego pakiet pełnego ubezpieczenia, bo na tak długą trasę trzeba być przygotowanym, że coś może się stać po drodze. Całe szczęście nic się nie stało, a samochodzik dał radę.

Co do pozostałych rzeczy to listę kompletowałam już od początku roku, dopisując do niej wszystko co tylko mi przyszło do głowy, że może być potrzebne. Oprócz rzeczy oczywistych jak ciuchy biegowe, zapasowe buty, czołówki itp. znalazły się na niej takie pozycje jak miska do moczenia stóp, linka i klamerki by rozwieszać pranie w samochodzie, czy też wiadro na lód, w którym chłodziły się napoje. Od innej zaprzyjaźnionej firmy dostałam na ten czas tracker GPS i dostęp do systemu online. 

Wsparcie

Na koniec nie mogę pominąć jak ważną rolę odegrał w tej wyprawie mój mąż. Bez niego ten projekt nie miałby szansy powodzenia, to była nasza wyprawa. Podczas tych 10 dni wszystko było na jego głowie. Dojazdy do umówionych punktów, pilnowanie trasy, przygotowywanie jedzenia, podawanie napojów i suplementów, schładzanie zimną wodą i lodem, przekłuwanie pęcherzy, gdy robiłam przerwę na chłodząca drzemkę w cieniu itd.

Mnóstwo tego było. Marek startuje w zawodach Ironman, kilka razy wziął tez udział w biegach ultra, więc dobrze wie czego potrzeba przy takim wysiłku. A ponieważ jesteśmy razem już trochę czasu, to również wie kiedy należy mnie zmotywować, kiedy trochę opierniczyć, a kiedy zwyczajnie nic się nie odzywać i pozwolić mi sobie trochę ponarzekać.

Piszę to, bo często pomija się rolę supportu, a to przecież zawsze wspólny wysiłek dla obu stron i myślę, że trzeba to trochę bardziej doceniać.

Na koniec przytoczę słowa mojej siostry, która mi tak oto napisała w życzeniach urodzinowych:

„O tym, kim naprawdę jesteśmy, nie świadczą nasze zdolności, lecz wybory. To wybór, a nie przypadek, decyduje o twoim przeznaczeniu. Sam musisz zdecydować, ile jesteś wart, jaką odgrywasz rolę w świecie i w jaki sposób nadajesz mu sens.”

Z pozdrowieniami dla wszystkich biegaczy - sięgajcie po swoje marzenia, bo warto!

Agnieszka Pamula


13. Bieg o Puchar Szymbarskiego Kasztelu ruszył z zapisami [REJESTRACJA]

$
0
0

UKS Gryf Szymbark, Szkoła Podstawowa im. św. Jana Pawła II w Szymbarku oraz Gmina Gorlice zapraszają na 13. Bieg o Puchar Szymbarskiego Kasztelu. Bieg zaliczany jest do Grand Prix Małopolski.

– Bieg odbędzie się 14 września, w sobotę o godz. 11. Start i meta zlokalizowana będzie w rejonie Przystanku Szymbark. Natomiast biuro zawodów, szatnie i prysznice w budynku sali gimnastycznej Szkoły Podstawowej w Szymbarku. Będą biegi dla dzieci i młodzieży, bieg na 5 i 10 km oraz marsz nordic walking na dystansie 2, 5 km – informuje Marek Dziedziak, organizator biegu.

Program zawodów:

  • 9.00-11.00 – przyjmowanie zgłoszeń oraz weryfikacja zawodników w biurze zawodów (przyjmowanie zgłoszeń do biegu na 5 km, 10 km oraz nordic walking do godz. 12.00)
  • 11.00 – otwarcie imprezy
  • 11.15 – bieg najmłodszych (rocznik 2012 i młodsi) dystans 200 m
  • 11.30 – bieg dzieci młodszych (roczniki 2010 – 2011) dystans 300 m
  • 11.45 – bieg dzieci starszych (roczniki 2007 – 2009) dystans 600 m
  • 12.00 – bieg młodzieży (roczniki 2005 – 2006) dystans 1200 m
  • 12.20 – bieg na dystansie 5 km K i M (roczniki 2004 i starsi) oraz nordic walking K i M na dystansie 2500 m
  • 13.00 – bieg główny kobiet i mężczyzn na dystansie 10 km (rocznik 2001 i starsi)
  • około godz. 15.00 – dekoracja zwycięzców
  • około godz. 15.30 – zakończenie imprezy

Dla najlepszych przewidziano puchary, dyplomy oraz upominki rzeczowe, a dla wszystkich okolicznościowe medale.

Opłata startowa:

Bieg na 10 km:

  • 15 złotych (do 31.08.2019 r.)
  • 25 złotych (do 11.09.2019 r.)

Bieg na 5 km i nordic walking:

  • 10 złotych (do 31.08.2018 r.)
  • 15 złotych (do 11.09.2018 r.)

Bieg główny na dystansie 10 km jest od kilku lat zaliczany do klasyfikacji Grand Prix Małopolski. Będzie więc okazja zdobyć kolejne punkty w tej klasyfikacji.

Regulamin i zapisy:TUTAJ

Marek Podraza, Ambasador Festiwalu Biegów


Nocny 4F Półmaraton Praski zaprezentował medale

$
0
0

Warszawa o zachodzie słońca, światła miasta, obniżająca się temperatura i powietrze pełne energii. Tak zapowiada się sobotni wieczór 31 sierpnia, a to za sprawą 6. Nocnego 4F Półmaratonu Praskiego. Dzięki tysiącom uczestników gotowych do startu i biegowej rywalizacji znów w ostatni weekend wakacji to na prawym brzegu Wisły bić będzie serce aktywnej stolicy.

Blisko 10 tysięcy uczestników półmaratonu wyruszy na płaską i szybką trasę, sprzyjającą dobrym wynikom. Start i meta zarówno rywalizacji na 21,097 km, jak i biegu towarzyszącego na 5 km, zlokalizowane będą na błoniach stadionu PGE Narodowego. Po energetycznym starcie, pełnym kolorowych efektów świetlnych, na trasie ma być nie mniej barwnie. Energetyczne dźwięki, którą zapewnią liczne punkty muzyczne - od strefy pod egidą marki Red Bull przez rockowe zespoły do wsparcia bębniarzy. To wszystko, plus entuzjastyczny doping kibiców ma sprawić, że w takiej atmosferze, pod osłoną nocy, nogi same powiodą po rekord.

Po najlepszy wynik w sześcioletniej historii imprezy, na atestowanej trasie, walczyć chce czołówka polskich długodystansowców - m.in. Henryk Szost, Mariusz Giżyński i Błażej Brzeziński.

Nie tylko elita będzie na finiszu zwycięska. Mistrzem może poczuć się każda osoba - zarówna ta, która zajmie czołowe miejsce w swojej kategorii wiekowej, czy po prostu w założonym przez siebie czasie ukończy wybrany dystans. Bo w żyłach tysięcy uczestników w sobotni wieczór na pewno popłynie ta słynna przedstartowa adrenalina, a gdy ruszą na trasę doświadczą tego niezwykłego uczucia, gdy można biec środkiem niedostępnych zwykle dla biegaczy ulic. A później moment przekroczenia mety. Moment, w którym się wygrywa, bez względu na zajęte miejsce. A wygranym należą się medale.

Na finiszerów 4F Półmaratonu Praskiego czekać będzie okolicznościowy medal wykonany specjalnie z myślą o nocnym biegu. Klasycznie okrągły, ale z oryginalnym ażurowaniem i emaliowanym środkiem, kolorystycznie dopasowanym do tegorocznej koszulki startowej.

Z miejscem na wpisanie wyniku, a na rewersie z zaznaczoną trasą - ten fragment pokryty został farbą fluorescencyjną, która w nocy będzie... świecić!

Dla tych, którzy osiągną metę 4F Piątki Praskiej (biegu towarzyszącego na 5 km) również będzie czekał szlachetny, pamiątkowy krążek. Tradycyjnie okrągły, z tym samym lekko ażurowym środkiem, miejscem na wygrawerowanie wyniku oraz z barwnym emaliowaniem pasującym do limonkowo-białej koszulki startowej od 4F. Z szarfą o wzorze harmonizującym z koszulką.

Rejestracja do obu biegów trwa. Zapisy odbywają się przez stronę www.polmaratonpraski.pl

źródło: Organizator

Osiem medali młodych polskich lekkoatletów w Baku. Biegacze...

$
0
0

Bardzo dobrzy spisali się młodzi polscy lekkoatleci podczas 15. Olimpijskiego Festiwalu Młodzieży Europy w Baku. Biało-czerwoni zdobyli łącznie osiem medali, z czego aż pięć złotych, i wygrali klasyfikację medalową w swojej dyscyplinie!

W sumie we wszystkich konkurencjach Polacy zdobyli 15 krążków (6-3-6), co pokazuje, że niemal połowa dorobku była zasługą lekkoatletów. Bezkonkurencyjna była Rosja z 66 medalami na koncie. Na drugim miejscu uplasowali się Brytyjczycy z 25 medalami.

Medalowy worek dla Polski rozwiązała Olimpia Breza zdobywając historyczne złoto w biegu na 3000 m. Biegaczka popisała się długim finiszem. Na szczęście starczyło sił, żeby obronić pierwsze miejsce.

Olimpia Breza najszybszą 17-latką Europy na 3000m!

Za kilka lat Marcin Lewandowski może mieć swojego godnego następcę, co udowodnił Jędrzej Poczwardowski. 17-letni zawodnik MKL Toruń zdobył złoto na 1500 m z czasem 3:54.64. Nie jest to jego rekord życiowy, ale ważny był medal. Za sobą Polak zostawił m.in reprezentanta Francji Adila Espasa (3:55.19).

Co ciekawe poprzedni złoty medal dla „biało-czerwonych” na tym dystansie podczas EYOF zdobyliśmy 7 lat… przed narodzinami Jędrzeja Poczwardowskiego. W 1995 roku najlepszy był Grzegorz Kujawski.

O tym, że przekazywanie pałeczki jest silną bronią Polski przekonała nasza sztafeta szwedzka. Mateusz Górny, Oliwier Wdowik, Wiktor Gruzd i Patryk Grzegorzewicz pobiegli w 1:53.39, wyprzedzając Szwedów - 1:54.03.

Zaledwie 15-letni Krzysztof Różnicki zdobył srebro w biegu na 800 m. Młody zawodnik Cartusia Cartuzy uzyskał rezultat 1:53.01, choć w karierze biegał już szybciej. Uczeń szkoły podstawowej w Sierakowicach jest też rekordzistą Polski młodzików na 600 m - 1:22.02.

Cenne medale indywidualne zdobyli nasi sprinterzy ze sztafety szwedzkiej. Patryk Grzegorzewicz był drugi na 400 m z najlepszym czasem w sezonie 47.91, a Oliwer Wdowik trzeci na na 200 m z wynikiem 21.26.

Złoto w Baku wywalczyli oszczepnicy Gabriela Andrukonis i Eryk Kołodziejczak.

Olimpijski Festiwal Młodzieży Europy pokazał, że są talenty i kolejne pokolenia garną się do lekkiej atletyki. To oczywiście cieszy. Problemem jest przejście do wieku seniora. To jednak problem uniwersalny i nie dotyczy tylko „królowej sportu”.

RZ

zdjęcie główne: eyofbaku2019.com


Polacy biegali w Mistrzostwach Czech 24h / 48h

$
0
0

Tegoroczny 24h & 48h Self-Transcendence Race w Kładnie należał do czeskiej zawodniczki Radki Churonovej, która poprawiła aż dwa rekordy Czech. Od teraz najlepszy wynik w tym kraju w biegu 12-godzinnym to 149,367 km. Z kolei bieg 24-godzinny Churonova ukończyła z rekordowym wynikiem 251,498 km.

W imprezie wzięło udział ponad 100 zawodników z 16 krajów. W tej grupie znaleźli się także Polacy, którzy startowali na obu dystansach.

W biegu 48-godzinnym, wygranym przez rumuńskiego biegacza Daniela Trusca z wynikiem 370,121 km, najwyżej sklasyfikowanym Polakiem był Bogusław Maciejewski. Z rezultatem 233,123 km zajął on ósme miejsce w open i drugie w swojej kategorii wiekowej. „Wynik powaliła pogoda, ale i tak jestem zadowolony” - skomentował swój bieg Bogusław Maciejewski.

Pogoda rzeczywiście dokuczała zawodnikom. Na bieganie było trochę za gorąco. Jednak biało-czerwoni dobrze sobie radzili. Pierwszą dziesiątkę, z rezultatem 229,063 km, zamknąłŁukasz Jarocki. Zaś Marek Dworski, z wynikiem 221,060 km, był trzynasty - a trzeci w kategorii wiekowej - w biegu 48-godzinnym.

Najwyższe miejsca na podium biegu 24h zajmowali Vladimir Stavrev z Bułgarii (253,099 km) i wspomniana na wstępie nowa rekordzistka Czech. Polka Katarzyna Chojnacka zakończyła rywalizację na najniższym stopniu podium. Nabiegała 179,130 km.

Druga z Polek, Natalia Tejchma przechodziła na trasie ciężkie chwile. Po 100 km z samodzielnego biegu zrezygnował Paweł Żuk i wspierał Natalię w drodze po rekord życiowy. Niestety kontuzja stopy przekreśliła te plany.

Najwyżej sklasyfikowanym Polakiem w biegu doborym został Mirosław Rządkowski, który zajął w open ósme miejsce. Rezultatem 203,108 km poprawił on swój rekord życiowy i stanął na podium swojej kategorii wiekowej.

Na 15. miejscu finiszował Tadeusz Sekretarczyk - 168,130 km. Zbigniew Jan Kamiński był 53,, kończąc imprezę z 49 kilometrami na koncie.

Pełne wyniki: TUTAJ

IB


"Z nowym trenerem biegam szybko jak nigdy dotąd". Karolina Kołeczek w spokoju trenuje do MŚ i Tokio

$
0
0

Rok 2019 jest niezwykle udany dla Karoliny Kołeczek. W końcu ubiegłego roku najlepsza polska płotkarka na sprinterskim dystansie 100 metrów niespodziewanie zmieniła trenera i rozpoczęła współpracę z nieznanym szerzej Piotrem Maruszewskim. Efekty przyszły błyskawicznie, a 26-letnia biegaczka otworzyła sezon na stadionie z wysokiego C.

W pierwszym starcie ustanowiła rekord życiowy 12,75 sek., co było wtedy najlepszym wynikiem w Europie! Rezultat z Memoriału Kusocińskiego dał Karolinie Kołeczek prawo startu w MŚ w Dosze (przełom września i października) i przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich w Tokio.

Karolino, jeszcze nigdy nie biegałaś tak szybko jak w tym sezonie. To jest najlepszy rok w Twojej karierze?

Do tej pory na pewno tak. Najszybsze biegi w życiu, bardzo fajny rekord życiowy, najlepszy wynik w Europie (w lipcu szybciej od Kołeczek pobiegły Białorusinka Elwira Herman 12,70 i Finka Annimari Korte 12,72 sek. - red.). Bardzo się cieszę.

Spodziewałaś się tak wcześnie życiowego wyniku na poziomie 12,75 sek.? Memoriał Janusza Kusocińskiego w Chorzowie 16 czerwca był Twoim pierwszym startem w sezonie.

Świetnie czułam się na treningach. Wychodziły mi znakomicie, wiedziałam, że jestem szybka i dobrze biegam technicznie. Spodziewałam się, że jestem w stanie tyle biegać w tym sezonie, ale nie sądziłam, że zrobię to już w pierwszym starcie! Zaskoczył mnie nie wynik, a termin jego uzyskania.

12,75 sek. to minimum na mistrzostwa świata w Dosze oraz igrzyska olimpijskie w Tokio. Niewielu polskich lekkoatletów jest w tak dobrej sytuacji. Daje Ci to duży komfort psychiczny?

Zdecydowanie tak! Mogę teraz trenować i startować ze spokojną głową, nie zawracając jej sobie myślą o minimach na najważniejsze imprezy, bo prawo występu w nich mam już zagwarantowane. Skupiam się tylko na poprawieniu jeszcze wyniku i jak najlepszym przygotowaniu do MŚ w Katarze. Mogę skoncentrować się wyłącznie na pracy, startować z marszu, odpuszczając trening tylko dzień przed zawodami. Nie będę musiała szukać formy w sierpniu czy wrześniu, żeby walczyć o minimum. Mogę budować ją spokojnie dopiero na - bardzo późne w tym roku - mistrzostwa świata.

Krótko po świetnym otwarciu sezonu i rekordzie życiowym na „Kusocińskim” pokazałaś, że już teraz jesteś w stanie biegać jeszcze szybciej.

Kilka dni później na mityngu w Finlandii pobiegłam (niestety, przy zbyt silnym wietrze) 12,67 sek., a w eliminacjach 12,77. Trzy biegi w krótkim czasie na równym poziomie pokazują, że chorzowska „życiówka” nie była przypadkiem, jednorazowym „strzałem”.

I powtarzasz, że jesteś gotowa na bieganie jeszcze szybsze?

W biegu płotkarskim ważna jest magiczna sekunda, czyli różnica pomiędzy czasem przebiegnięcia 100 metrów płaskich i z płotkami. Mam tutaj jeszcze duże rezerwy, bo płaską „setkę” pobiegłam w tym roku na Akademickich MP w 11,55 sek., więc na płotkach brakuje jeszcze 2 dziesiątych sekundy. Dążę też do poprawienia techniki, bo to umożliwi uzyskanie jeszcze lepszych wyników. Motorycznie czuję się bardzo dobrze i na ten sezon to wystarczy, ale w przyszłym roku będę chciała jeszcze bardziej poprawić szybkość i wynik na płaskie 100 m. Mam nad czym pracować.

A co stało się w tym roku, że biegasz tak szybko?

To przede wszystkim zasługa mojego nowego trenera Piotra Maruszewskiego, jego pracy i zaangażowania. Dużo pracujemy nad szybkością, wytrzymałością rytmową i szybkościową. Wszystko filmuje, analizuje, widzi, gdzie są rezerwy, stara się poprawiać, patrzy jak moje ciało zachowuje się w biegu, układa mi technikę biegu płaskiego. Potem wchodzimy na płotki, staramy się jak najszybciej dobiegać do płotka i go atakować, spędzać nad płotkiem jak najmniej czasu i szybko łapać rytm. Bardzo ważne jest dla mnie, że trener sam także dużo się uczy, konsultuje. Bardzo się zaangażował w pracę ze mną, robi wszystko, żeby pomóc mi biegać jak najszybciej.

Jesteś jedyną zawodniczką Piotra Maruszewskiego? Masz trenera do wyłącznej dyspozycji?

Tak, trenujemy indywidualnie i ja bardzo lubię taki trening. Oczywiście, jeśli potrzebuję się pościgać z dziewczynami w treningu szybkości czy techniki na płotkach to organizujemy zgrupowanie, głównie z Pamelą Dutkiewicz i innymi Niemkami. Tak na przykład pracowaliśmy i ścigali się na Teneryfie. Dzięki temu można zobaczyć, gdzie są jeszcze rezerwy i poczuć adrenalinę. To ważne, bo wykonując różne elementy na treningu dużo myślimy, zastanawiamy się i wszystko nam wychodzi, a gdy na zawodach zadziała adrenalina wtedy automatyzm w nowych elementach nie działa. A taka rywalizacja i wyścigi na zgrupowaniu pomagają w zakotwiczeniu nowości.

Kiedy Twój trening nabrał nowego wymiaru?

Z Piotrem Maruszewskim współpracowałam od marca 2018 roku, ale początkowo zajmował się przygotowaniem motorycznym i siłowym. Moim głównym trenerem był Jerzy Maciukiewicz. Ale po sierpniowych Mistrzostwach Europy w Berlinie rozpoczęliśmy pełną, kompleksową współpracę. Od listopada całkowicie zmieniliśmy trening.

Zmiany w treningu, które wprowadził trener Maruszewski, były dla Ciebie rewolucyjne czy też ewolucyjne?

To była dla mnie rewolucja. Nigdy wcześniej tak nie trenowałam. Nowy szkoleniowiec wniósł dużo zmian. Praktycznie nie robię treningu tempowego, objętości, treningu wprowadzającego czy podbudowy, tylko staramy się przez cały rok biegać szybko i pracować nad techniką, a wytrzymałość robić nie tempową na długich odcinkach, ale zakwaszać się na krótkich i robić wytrzymałość rytmową na płotkach.

Zmieniłaś trenera po ME w Berlinie, które przyniosły Ci największy sukces w dorosłej karierze: pierwszy awans do finału wielkiej imprezy mistrzowskiej i szóste miejsce. To nietypowy moment na taką zmianę...

Owszem, byłam w finale ME, ale trochę odstawałam od zawodniczek z czołowej czwórki. To mnie bardzo zaniepokoiło, bo chciałam biegać poniżej 12,80 sek. Taki wynik daje medal na ME, a na MŚ przynajmniej finał. Mnie brakowało do tego dwóch dziesiątych sekundy, przez 2 lata biegałam 12,90-13,00. Coś więc było nie tak.

Postanowiłam zrobić krok do przodu i zaryzykować, poszukać lepszego rozwiązania. Nie mogłam nic stracić, a tylko zyskać. Zmieniłam więc trenera. Znałam od pół roku Piotra Maruszewskiego, znałam jego podejście do lekkiej atletyki i dużą wiedzę na temat sprintu, oczywiście płaskiego, bo płotki widział tylko w telewizji. Bardzo podobało mi się jego zaangażowanie, ogromna chęć pracy i uczenia się, ciągłego rozwoju.

Tegoroczne wyniki dowodzą, że decyzja była strzałem w dziesiątkę?

Była bardzo trafiona i myślę, że Piotr Maruszewski będzie moim trenerem przez najbliższe lata.

Świadczy o tym także pierwsze w karierze zaproszenie na mityng Diamentowej Ligi. Start 12 lipca w Monako był dla Ciebie dużym przeżyciem, poczułaś się specjalnie doceniona?

Został zauważony mój postęp i przede wszystkim najlepszy wynik tego sezonu w Europie. Występ w Monako był dla mnie bardzo ważny, bo był swego rodzaju sprawdzianem przed mistrzostwami świata. Oczywiście, na MŚ nie wystartuje 5 Amerykanek, ale mogłam w topowym biegu zmierzyć się z najlepszymi biegaczkami świata. Ciężko było mi walczyć na ósmym torze, nie czułam rywalizacji, ale też trochę nie byłam sobą, może się nie stresowałam, ale zbytnio ekscytowałam tym startem. Za dużo było emocji i nie pobiegłam tyle, na ile byłam przygotowana.

Ale było to bardzo dobre doświadczenie i wniosek, żeby w kolejnych takich startach i na mistrzostwach świata nie było już takich problemów, żeby start obok takich zawodniczek jak Kendra Harrison czy Danielle Williams nie był tak ogromnym przeżyciem emocjonalnym.

Chcesz doprowadzić do tego, żeby start wśród najlepszych płotkarek świata nie był wydarzeniem nadzwyczajnym, tylko czymś codziennym?

Na mityngach takich jak Memoriał Kusocińskiego czy zawody w Fnlandii, czyli o klasę niższych niż Diamentowa Liga, czuję się bardzo dobrze. Startuję w nich od kilku lat, są dla mnie chclebem powszednim. Znam zawodniczki, z którymi się spotykam, nierzadko z nimi wygrywam. Ale gdy stanęłam między płotkarkami najlepszymi na świecie, z którymi nigdy nie biegałam, było zupełnie inaczej.

Poczułaś gęsią skórkę?

Może nie aż tak, ale emocje były duże, zbyt duże. Atmosferę Diamentowej Ligi tworzą takie zawodniczki, pelne trybuny na ogromnym stadionie, organizacja na najwyższym poziomie, inna nawet w porównaniu z mistrzostwami Europy. W Monako zdobyłam bardzo cenne doświadczenie, start był całkiem udany, ale moglo być lepiej.

Jakie są Twoje najmocniejsze strony w bieganiu przez płotki, a nad czym musisz najwięcej pracować, co jest do poprawy?

Zadowolona jestem na pewno z szybkości, dynamiki i wytrzymałości, tego, że do końca potrafię utrzymać rytm, co jest bardzo ważne. A moja najsłabszą strona jest ciągle jeszcze technika pokonywania płotków. Jest coraz lepiej, ale ciągle muszę pracować, żeby przechodzić nad płotkami jeszcze niżej, bardziej płasko. Potrzebna jest też synchronizacja, zgranie w odpowiednim tajmingu pracy nóg z rękami, to jest bardzo trudne przy dużej szybkości.

A czas reakcji w blokach startowych?

Zazwyczaj mam dobry, bardzo rzadko zostaję w blokach. Mentalnie, psychicznie też sobie radzę nieźle. Tak samo jak mięśnie musimy ćwiczyć głowy, choć jesteśmy tylko ludźmi i czasami coś nie wychodzi, nie jesteśmy w stanie zapanować nad emocjami albo wejść w jakiś stan. Ale uważam, że dobrze sobie z tym radzę, dużo nad tym pracuję.

Teraz w moim przygotowaniu psychologicznym pojawiło się kolejne zadanie, bo sportowo przeskoczyłam na kolejny szczebel. Do tej pory biegałam 12,90, a teraz już 12,75 sek. To trochę inna liga, więc muszę jeszcze wzmocnić trening mentalny.

Pracujesz na co dzień z psychologiem?

Oczywiście, od dawna na stałe współpracuję z psychologiem. To już teraz jest (i musi być) standardem, robi to chyba każdy sportowiec. Psycholog daje nam różne narzędzia, dzięki którym uczymy się siebie. Wiadomo, że nie jest dobrym czarodziejem, który sprawi, że nagle pobiegniemy 2 dziesiąte sekundy szybciej albo staniemy się odporni na stres i negatywne emocje. Tak nie jest, i ciało, i głowę trzeba wytrenować.

Jak myślisz, ile ze swojego wyniku możesz jeszcze „urwać”, jesli poprawisz sposób przeskakiwania nad płotkami?

Myślę, że spokojnie przynajmniej 2 dziesiąte sekundy. Powiem tak: rekordzistka świata Kendra Harrison (12,20 sek. - red.) jest nad płotkiem przez 0,26 sek., a ja „spędzam” nad nim 0,30-0,31 sek. Najszybciej pokonałam płotek w 0,28 sek. To czas od odbicia, ostatniego kontaktu stopy z podłożem przed płotkiem do lądowania, pierwszego dotknięcia bieżni za płotkiem. Różnica między nami wynosi 3-4 setne sekundy, mnożąc to przez 10 płotków na dystansie 100 metrów mamy 0,3-0,4 sek. w całym biegu. Brutalna matematyka. Tu jest ogromne pole do poprawy.

Kendra Harrison jest dla Ciebie wzorem?

Nie wiem, w jakim czasie Amerykanka biega płaskie 100 metrów, ale podejrzewam, że około 11,35 sek. Jest bardzo szybka, a do tego ma perfekcyjną wręcz technikę. Dosłownie sunie pośladkami i łydką po płotkach, jest nad nimi może 8 milimetrów. Biegnie na bardzo dużym ryzyku. Czytałam kiedyś wywiad, w którym jej trener mówił, że chcą pokusić się o rekord świata poniżej 12 sekund!

To na 100 metrów przez płotki granica chyba taka jak złamanie 2 godzin w męskim maratonie?

Tak. Nie wiem, czy to jest w ogóle możliwe. Harrison jest niesamowicie sprawna, ale ja nie widzę już u niej rezerwy w pokonywaniu płotków. Robi to, jak powiedziałam, perfekcyjnie. Chyba że poprawi się jeszcze bardziej szybkościowo, ale... nie wiem. Myślę, że poniżej 12,20, czyli swego obecnego rekordu świata, jest jeszcze w stanie pobiec, może jakieś 12,13-12,15 sek. Ale z tym złamaniem 12 sekund chyba jednak z trenerem przesadzili (śmiech).

W swojej karierze podróżujesz za szkoleniowcami. Po igrzyskach w Rio w 2016 r. przeniosłaś się do Anglii, żeby trenować z Jerzym Maciukiewiczem. Po 2 latach, rozpoczynając współpracę z Piotrem Maruszewskim, przeprowadziłaś się do Poznania.

Od listopada mieszkam w stolicy Wielkopolski i trenuję głównie na stadionie Olimpii. Zamieszkałam tu, bo z Poznania jest mój szkoleniowiec i nie bardzo miałam inne wyjście.

A karierę sportową rozpoczęłaś w rodzinnym Sandomierzu?

Tak, zaczęłam trenować lekką atletykę w Wiśle, a potem byłam zawodniczką UKS Trójka Sandomierz. Dwa lata temu przeszłam do AZS UMCS Lublin, którego barwy reprezentuję do dzisiaj.

A coś łączy Cię z Lublinem, poza przynależnością klubową?

Nie. Lublin w moim życiu i karierze sportowej to tylko klub, którego jestem zawodniczką. Przeszłam do AZS UMCS Lublin, bo to najlepszy klub lekkoatletyczny w Polsce, w zeszłym roku wygrał drużynowe mistrzostwa kraju. Nie ukrywam, że ważne były także względy finansowe.

Emocjonalnie jestem natomiast wciąż związana z Sandomierzem, tam się wychowałam, tam mieszkają rodzice. Za często teraz tam nie bywam, ponieważ z Poznania to dość daleko, ale staram się choć czasami odwiedzać rodzinę i miasto, w którym się wychowałam.

A należy Cię nazywać teraz biegaczką z Poznania, czy z Sandomierza?

Z Sandomierza, zdecydowanie! Ja nie jestem Wielkopolanką (uśmiech).

Zdradź nam na koniec swoje najbliższe sportowe plany.

Trenuję w Poznaniu, a 1 sierpnia mamy w Jeleniej Górze finał klubowej ligi, czyli Drużynowe Mistrzostwa Polski. 9-11 sierpnia są Drużynowe Mistrzostwa Europy w Bydgoszczy, a 2 tygodnie później Mistrzostwa Polski w Radomiu. Zaplanowaliśmy z trenerem starty co mniej więcej 2 tygodnie – mniej zawodów, a jak najwięcej treningu. Mam już minimum na MŚ, nie muszę więc na siłę szukać startów i wyniku.

Masz jakiś plan wynikowy na najbliższe tygodnie?

Nie. Startuję i staram się jak najlepiej wykonać bieg, a wtedy będzie dobrze.

A cel na Mistrzostwa Świata w Dosze?

Mierzę w finał w Katarze, a potem... walkę o jak najwyższe miejsce. Chciałabym tam nabiegać poniżej 12,70 sek. Wiem, że stać mnie na to, ale jeśli pobiegnę tak samo jak w Chorzowie to też nie będę obrażona (śmiech).

Rozmawiał Piotr Falkowski

zdj. archiwum zawodniczki



Norweskie narciarki postawiły na… bieżnię!

$
0
0

Słynna norweska narciarka Therese Johaug, mająca w dorobku nie tylko międzynarodowe tytuły ale i dopingową wpadkę, postanowiła na chwilę zamienić śnieg na bieżnie. Gwiazda narciarstwa biegowego wystartuje w zbliżających się lekkoatletycznych mistrzostwach kraju na 10 000 m.

Przez 18 miesięcy wielokrotna mistrzyni świata oraz mistrzyni olimpijska w sztafecie z 2010 roku była zawieszona za stosowanie dopingu. Wraz z lekarzem, na specjalnej konferencji, Johaug tłumaczyła się z wpadki mówiąc, że zakazana substancja znalazła się w jej organizmie po zastosowaniu maści na oparzenie słoneczne warg. Uznano jednak, że tak doświadczona sportsmenka powinna sprawdzić skład preparatu przed użyciem i nałożyła surową karę.

Do sportu Therese Johaug wróciła w kwietniu 2018 roku. Kolejna zima należała już do niej. Norweżka zdobyła trzy medale mistrzostw świat i była trzecia w Pucharze Świata.

Teraz 31-letnia narciarka przygotowuje się kolejnej zimy na narciarskich trasach. W ramach treningu wystąpi w lekkoatletycznych mistrzostwach kraju. Początkowo chciała wystartować w biegu na 5000 m, jednak nie spełniała wymaganego wskaźnika. Takich standardów nie ma już w biegu na 10 000 m i Johaug postawiła na dłuższy dystans. Trenerzy zdają sobie sprawę, że narciarka nie ma może najlepszej techniki, ale dystans do rywalek może nadrobić wytrzymałością.

To pierwszy start Therese Johaug na bieżni, choć wcześniej już brała już udział w zawodach ulicznych. W zeszłym roku wygrała bieg Fornebulopet na 10 km z czasem 33:36. Druga była wtedy inna narciarka, Ingvild Flugstad Ostberg - dwukrotna mistrzyni olimpijska (35:07).

Do startu w krajowym czempionacie Johuag przygotowuje się w Kolorado, wraz ze wspomnianą Ostberg.

W mistrzostwach, które odbędą się w najbliższy weekend, weźmie jeszcze kilku narciarzy w tym Astrid Jacobsen - mistrzyni olimpijska w sztafecie z 2018 r., która ma pobiec na 5 000 m. Ta zawodniczka już w czerwcu złamała 10 minut na 3 000 m i najprawdopodobniej ten wynik wystarczył jej by zakwalifikować się do mistrzostw. Rekord rekord życiowy Astrid Jacobsen na 5 km to 16:40.09 z 2013 roku.

Wiele byłych narciarek dobrze radzi sobie w biegach długich. Przykładem jest tu choćby Czeszka Eva Vrabcova - brązowa medalistka mistrzostw Europy w maratonie z Berlina i rekordzistka kraju na tym dystansie (2:26:31). Jeżdżąc na nartach, zawodniczka zza naszej południowej granicy stawała na podium mistrzostw świata juniorek i podczas zimowej Uniwerjsady w 2006 roku. Teraz jest zapraszana do największych światowych maratonów.

Również rekordzista polski w maratonie Henryk Szost swoją przygodę ze sportem zaczynał od biegów narciarskich, później, przez biegi górskie, trafił na bieżnie.

Bieganie nie straszne jest też Justynie Kowalczyk. Dwukrotna mistrzyni olimpijska w stylu klasycznym pobiegła w 2013 Życiowej Dziesiątkę Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdroju, uzyskując bardzo dobry wynik 35.07.

RZ

fot. wikipedia


Botaniczna Piątka - biegiem przez ogród botaniczny w Powsinie [ZDJĘCIA]

$
0
0

Gdzie jeszcze biegacze znajdą miejsca, w których będą oddawać się ulubionej aktywności? Po mojej przygodzie z bieganiem na pasie startowym, przyszedł czas na bieg w... ogrodzie botanicznym

Tym razem padło na bieg w ramach cyklu Botaniczna Piątka, który rozgrywany jest w ogrodach botanicznych w kilku miastach w Polsce, w sumie cztery razy w ciągu roku. Jak się dowiedziałem, wszystkie krążki cyklu składają się w spójną całość. Mój start wypadł akurat na trzecią edycję, więc było już za późno na złapanie ich wszystkich.

Bieg w Ogrodzie Botanicznym PAN w Powsinie wypadł dzień po 29. Biegu Powstania Warszawskiego, więc czuć było w nogach trudy trasy z poprzedniego dnia.

Stawkę ścigającą się na 5-kilometrowej trasie, z racji ograniczonej przestrzeni, podzielono na 3 tury startowe i było to naprawdę dobre rozwiązanie - nie było ścisku w tych niekiedy dość wąskich alejkach, z raz lepszą a raz gorszą nawierzchnią.

Gorszym rozwiązaniem były godziny startu, bo pierwszą turę wypuszczono o 11:15 – i to rozumiem, ale już ostatnią, w której starowałem, o godz. 12:45 - a było naprawdę gorąco i słonecznie. Na szczęście udało się pobiec w odpowiednim tempie, by uzyskać 3. miejsce w kategorii wiekowej. Kompletnie się tego nie spodziewałem, bo pojechałem do Powsina zupełnie rekreacyjnie, z planem zwiedzania. Ale jak to zwykle bywa, plany zmieniają się na miejscu.

W każdym razie największą wartością biegu była możliwość zwiedzenia ogrodu w ramach pakietu startowego. A jest to miejsce, w którym można spędzić cały dzień poznając tajniki flory krajowej i tej z różnych zakątków świata. Można było też po prostu poleżeć na hamaku lub leżaku, z dala od miejskiego zgiełku. Dodatkowo latem, gdy wszystko wokół kwitnie, jest tam naprawdę ładnie.

Polecam serdecznie!

Wyniki:

Mężczyźni:

1. Daniel Mikielski - 00:17:11
2. Krzysztof Krygier - 00:17:30
3. Waldemar Kowalski - 00:18:50

Kobiety:

1. Karolina Lewandowska - 00:20:41
2. Paulina Pankiewicz - 00:21:04
3. Barbara Rosińska - 00:22:04

Pełne wyniki: TUTAJ

Michał Sułkowski, Ambasador Festiwalu Biegów


Pustynne zmagania Herosów. "Czy brakowało mi sił? Oczywiście! Czy wrócę?"

$
0
0

Biegaliście kiedykolwiek po piasku? Oczywiście nie mam tu na myśli aktywności na plaży podczas urlopu, choć i te potrafią męczyć, a udział w zawodach, gdzie nawierzchnia to piasek, 100% piasku. Taki właśnie jest Bieg Herosa, odbywający się na Pustyni Błędowskiej, położonej na pograniczu Wyżyny Śląskiej i Wyżyny Olkuskiej.

To wydarzenie dla prawdziwych śmiałków; kiedy piasek zaczyna uwierać w stopy, kiedy łydki i uda są coraz to bardziej obolałe, kiedy słońce praży z nieba i rozgrzany piach unosi się w powietrzu, tak, że nie można złapać oddechu. Gdy ściana deszczu zalewa ci twarz, a ty nie masz się gdzie ukryć, ponieważ z własnej woli wylądowałeś na środku największego w Polsce obszaru lotnych piasków. Tak w skrócie można ująć charakter tego wydarzenia.

27 lipca organizatorzy po raz kolejny zafundowali uczestnikom dawkę mocnego biegania, na 5 dystansach do wyboru: nordic walking, cross pustynny na 5 i 10 kilometrów, oraz bieg z przeszkodami na 5 i 10 kilometrów.

Osobiście zdecydowałam się po raz pierwszy podjąć próbę sił na trasie Lisów Pustynnych 10km. Zdobyte doświadczenie na poprzednich edycjach, na krótszych odcinkach oraz miłość do biegania po piasku, miały zaowocować przyjemnym biegiem na dłuższym dystansie. Jednakże dwa, bardzo ciężkie okrążenia, z punktem kontrolnym na linii startu, myślę, że nie tylko mnie długo zapadną w pamięci. Bolało, szczególnie kiedy nogi odmawiały posłuszeństwa, zwalniały, a głowa nie protestowała, i także odpuszczała.

Szczęśliwie dla nas, że w połowie trasy przez pustynię przeszła solidna ulewa, dając tym samym orzeźwienie i ulgę.

Przeszkody jak przystało na Bieg Herosa, głównie siłowe. Nie zabrakło noszenia drewnianych belek, ciągnięcia kamieni, przeprawy pod zasiekami, również z obciążeniem.

Czy brakowało mi sił? Oczywiście! Czy wrócę? Wiadomo!

Nie można zapomnieć o jeszcze jednym, rzekłabym, koronnym dystansie pustynnych zmagań, mianowicie: o Piwnej MIli. Podziwiam zuchów tej konkurencji. Być może przy odpowiednim treningu, za rok i ja spróbuje pokonać 400-metrowe okrążenie, połączone ze spożywaniem lokalnych trunków od Browaru Pustynnego.

Pełne wyniki dostępne są TUTAJ.

Kolejna edycja imprezy już w listopadzie. To dobry termin dla osób, które rozważają swój pierwszy start na pustyni. Brak słońca, niższa temperatura, a także zbity piasek sprawiają, że biegnie się wtedy dużo lżej, i ciut szybciej, niż 7min./km...

Sylwia Łukasik, Ambasadorka Festiwalu Biegów


Tragedia na zawodach we włoskich Alpach. Biegaczka z Norwegii zginęła od pioruna

$
0
0

Tragiczna śmierć uczestniczki przykryła cieniem zawody biegowe Südtirol Ultra Skyrace rozgrywane we włoskich Alpach przy granicy z Austrią. Nad jeziorem San Pancrazio zginęła porażona piorunem 44-letnia biegaczka z Norwegii rywalizująca na najdłuższym dystansie 121 km.

Burza rozszalała się w sobotę wczesnym wieczorem, po prawie dobie biegu. Około godziny 18:45 zawody zostały przerwane, a zawodnicy zatrzymani na punktach odżywczych. Część biegaczy znajdowała się jednak na trasie pomiędzy schroniskami, „poza zasięgiem obsługi” - informują organizatorzy.

Tak było właśnie z grupką zawodników, w której znajdowała się Norweżka. Pół godziny po decyzji o przerwaniu zawodów, znajdowali się oni na wysokości około 2120 m n.p.m. pomiędzy dolinami Sarentino i Passiria. Gdy piorun uderzył w biegaczkę (jej nazwiska do tej pory nie ujawniono) jej towarzysze na trasie natychmiast zawiadomili służbę ratowniczą, która śmiglowcem przetransportowała Norweżkę do szpitala w Bolzano. Rannej biegaczki nie udało się, niestety, uratować.

„Jesteśmy w głębokim szoku” - powiedział Josef Günther Mair, dyrektor rozgrywanego po raz siódmy Südtirol Ultra Skyrace i złożył kondolencje rodzinie biegaczki. Zaplanowana na niedzielne południe ceremonia dekoracji i zakończenie imprezy zostały odwołane.

red.

zdj. strona organizatora


Padł REKORD ŚWIATA na 400m ppł kobiet! [WIDEO]

$
0
0

Chociaż do mistrzostw świata w lekkiej atletyce Doha 2019 jeszcze sporo czasu, to Amerykanka Dalilah Muhammad już imponuje formą. W miniony weekend złota medalistka olimpijska z Rio de Janeiro pobiła 16-letni rekord świata w biegu na 400 m ppł.!

Podczas mistrzostw kraju rozgrywanych w Des Moines w stanie Iowa, będących zarazem wewnętrznymi kwalifikacjami USATF do imprezy w Dosze, Muhammad sięgnęła po złoto w rekordowo szybkim czasie 52.20.

Srebrny medal wywalczyła Sydney McLaughin (52.88), a brązowy Ashley Spencer (53.11). Cała trójka wystartuje w mistrzostwach świata.

Szybkiego biegania na pewno nie ułatwiała mokra bieżnia, ale jak relacjonuje amerykańska prasa, Delliah Muhammad wyskoczyła z bloków jakby chciała coś udowodnić. W ostatnich latach, to młoda Sydney McLaughin była ulubienicą kibiców, która już jako 16-latka startowała na igrzyskach w Rio de Janiero. Ponadto podczas ostatnich mistrzostw świata złoto zdobyła Kori Carter, pokonując właśnie Muhammad.

Dalilah Muhammad poprawiła 16-letni rekord świata należący do Julii Pieczonkiny. 8 sierpnia 2003 roku Rosjanka pobiegła 52.34. Przez lata nikt nie mógł się zbliżyć do tego rekordu (drugi wynik w tabelach historycznych wynosił do wczoraj 52.42). Zyciówka Dalilah Muhammad przed rekordowym biegiem była o wiele gorsza - 52.64.

Dodajmy, że w biegu na 5000 m amerykańskich mistrzostw złoto zdobyła Shelby Houlihan z czasem 15:15.50. W Katarze zamierza jednak postawić na1500 m. Również mistrz USA na 5000 m - Lopez Lomong (13:25.53) postawił na inny dystans, a dokładnie 10 000 m - tu też był najlepszy (27:30.06).

RZ


8. Tyski Półmaraton: Ostatnie pakiety charytatywne do wzięcia

$
0
0

Czas ucieka i pakiety na 8. Tyski Półmaraton również - więc przypominamy raz jeszcze! Zapisy na pakiety charytatywne dostępne są tylko do do 31 lipca. Więcej nie będzie!

Jeśli chcesz dołączyć do TYCH najlepszych, zapisz się jak najszybciej! Jeżeli jesteś zapisany, ale „nieopłacony”, to zrób to czym prędzej - na listę startową wpadają tylko opłacone osoby!

Pakietów charytatywnych z dodatkowym datkiem 25 zł na Świetlikowo zostało już tylko niecałe 140 sztuk. I żeby później nie było płaczu i zgrzytania zębami - kolejnej okazji nie będzie!

Zapisujecie się i dołączcie do TYCH najlepszych – TUTAJ.

źródło: Organizator


Nasza Jahorina Ultra Trail - piękna, ale bestia [ZDJĘCIA]

$
0
0

Pomysł, by wystartować akurat w Bośni i Hercegowinie pojawił się przypadkowo. Miał być wakacyjny kierunek Słowenia, może Chorwacja, jednak jedyne ultra w odpowiadającym terminie odnalazło się właśnie w Bośni. Dlaczego nie? I tak zaczęła się przygoda, która totalnie zmieniła nasze wyobrażenie tego znękanego wojną kraju.

Po pierwsze: ogromna gościnność. Organizatorzy na wiadomości odpowiadają bardzo sprawnie i komunikatywnie. „Chcecie przyjechać? Super, bardzo się cieszymy! Zapiszcie się, zapłacicie na miejscu, bo przelewy z Polski do nas są koszmarnie drogie…”. Choć swój udział w imprezie potwierdziłam tylko mailowo, w Sarajewie czekał imienny numer startowy, pakiet z odpowiednimi rozmiarami koszulki i rękawków a moje nazwisko znalazło się na ściance imprezy. Polską flagę powieszono tylko z naszego powodu. A przecież mogliśmy się rozmyślić w każdej chwili…

 

Wioska zawodów znajduje się pod szczytem Jahoriny, w dawnej wiosce olimpijskiej. Pełno tutaj niszczejącej infrastruktury wybudowanej specjalnie na igrzyska. Przy wjeździe witają nas ogromne koła olimpijskie a mieszkańcy żyją wspomnieniem dawnej świetności. Na każdym stoisku z pamiątkami można kupić gadżety z wizerunkiem maskotki Olimpiady z 1984 roku, wilka Vučko.

Najdłuższy dystans, czyli 100,8 km, ma start i metę w tym samym miejscu. Krótsze, poza Midi, który rusza z centrum Sarajewa, podobnie. Startujemy o północy, po ulewnym deszczu i burzy. Już od pierwszych metrów uderzają cisza, bliskość gwiazd… i oszałamiający zapach macierzanki. Pierwsze 32 kilometry są w miarę spokojne, jeśli nie liczyć ogromnego błota i kałuż po wcześniejszej ulewie. Przedzieramy się przez lasy, łąki i uśpione wioski.

Trasa jest dobrze oznakowana. Organizator przewidział osiem punktów odżywczych. Są wyposażone raczej średnio: chipsy, banany, cola, kanapki z kremem czekoladowym. Na jednym z punktów w niewielkim schronisku przypominającym bardzij opuszczoną chatkę, dostajemy herbatę z nieznanego nam ziela. Mnie marzy się soczysty arbuz, ewentualnie pomarańcza… Nie mogę zrozumieć dlaczego w kraju, gdzie arbuzy sprzedaje się prosto z przyczep przy każdej drodze, nikt nie wpadł na pomysł, by poczęstować nimi biegaczy na trasie.

Nie mamy chipów, elektroniczny live timing działa tu trochę inaczej: wolontariusze w punktach kontrolnych mają w komórkach zainstalowane aplikacje, do których wpisują nasze numery startowe. Jeśli mają połączenie z siecią, wyniki wyświetlają się w czasie rzeczywistym na stronie firmy pomiarowej.

Łączne przewyższenie 4000 metrów nie jest równo rozdzielone: pierwsza „połowa”, umownie kończąca się w centrum sportowym w Pale na 53 km, to zaledwie 1600 metrów w górę. Kolejne 48 km to +2400 m, z czego aż 600 metrów upchnięto na ostatnich 5 km podejścia do mety (!). Na okrasę pierwszej, bardziej monotonnej części, uraczono nas via ferratą Choć w opisie organizatorów zapowiadała się na sporo trudniejszą, to podejście i tak jest emocjonujące a widoki z góry zapierają dech.

W Pale, po 53 km, czeka przepak. Do dyspozycji prysznice i toalety, do wyboru kilka ciepłych potraw: gulasz, makaron, ryż, cukinia zapiekana w cieście naleśnikowym, kapusta. Arbuza znajduję dopiero po 66 km tuż przed podejściem na Trebević. Wcześniej trasa wije się krętymi ścieżkami nad przepaściami i stromymi podejściami, które rozdzielają tunele. Jest ich kilkanaście, niektóre mierzą kilkaset metrów. Wszystkie są opuszczone i całkowicie ciemne. W środku panuje przejmujący ziąb, który po wejściu z rozgrzanej do ponad 40 stopni ścieżki wydaje się zbawienny.

Tuż przed kolejnym punktem odżywczym biegniemy ścieżką, którą z obu stron ogradzają taśmy „Pazi mine!”. Teren jest zaminowany. Oznaczenia ciągną się wysoko w górę zbocza, taśmy łopoczą złowieszczo na wietrze. Tętno nieco przyspiesza. Owszem, mówiono, żeby nigdzie nie schodzić z wydeptanych ścieżek i nie wchodzić do lasu, ale co innego o tym słuchać a co innego zobaczyć na własne oczy…

Mijamy miejscowość ulokowaną na tak stronnym zboczu, że wchodzenie na nie staje się niemal niemożliwe. Zaparkowane w podwórkach samochody zdają się przeczyć prawom fizyki. Na szczycie, jakże typowo, muzułmański cmentarz najeżony białymi nisanami. Trasa skręca pod kolejkę linową i zaczynamy wspinać się ostro pod górę. Zmierzamy na Trebević, szczyt górujący nad Sarajewem. Po drodze czeka nas nietypowa atrakcja – podbieg po torze bobslejowym, pozostałości po Zimowych Igrzyskach Olimpijskich.

Jest niesamowicie gorąco a rozgrzany beton tylko potęguje to wrażenie, ale i tak jest to ciekawe przeżycie. Do momentu, w którym nie orientujemy się, że biegamy w kółko. Zapewne jeden z licznych tutaj turystów zerwał charakterystyczne różowe taśmy. Po pół godzinie błądzenia poddaję się i dzwonię do organizatora. Wyjaśnia, że trzeba wyskoczyć z toru, przejść pod nim, potem przez zarośla i tam na drogę. No proste, że też na to nie wpadłam…

Drugi raz oznaczenia znikają kawałek dalej, w lesie. Całkowicie. Błądzimy więc. Po piętnastu minutach z lasu wychodzi Węgier, chwilę później Chorwatka. Próbujemy złapać się tracka z zegarków. Po kilku próbach skręcenia tu i tam, nie dostrzegając nigdzie oznaczeń, postanawiamy ruszyć pod górę szlakiem turystycznym. Oznaczenia pojawiają się nagle spory kawałek dalej i są już regularne. Znowu ktoś zrobił świetny żart, zdejmując taśmy. Podobnie jak w okolicy 50 km, gdzie przewieszono je ze skrętu w prawo na drogę prosto. Łącznie na szukanie trasy tracę prawie dwie godziny.

Najtrudniej jest po zmierzchu, kiedy podchodzimy na stromą Jahorinę poza szlakiem a niewielkie chorągiewki z odblaskami pozrywał porywisty wiatr. W ciemności szukamy plastikowych patyczków, na których były przymocowane. Mam wrażenie, że czynność ta trwa wieki. Kiedy dostrzegam znaki świetlne w ciemności przed sobą, oddycham z ulgą. To ostatni punkt kontrolny na szczycie. Dwoje zmarzniętych wolontariuszy wpuszcza nas na chwilę do niewielkiego namiotu, który z trudem opiera się porywom wiatru. Zakładam na siebie wszystkie warstwy odzieży, których nie zostawiłam na przepaku i ruszam w dół, do mety. Prowadzi do niej droga, na szczęście, bo nie muszę tracić czasu na poszukiwanie mikroskopijnych oznaczeń. Nie wszyscy mają tyle szczęścia – na kilka kilometrów przed metą spotykam w lesie organizatorów. Szukają zawodniczki z Chorwacji, która zgubiła trasę. Odnajduje się dopiero po godzinie…

Upragniona meta, niestety bez fajerwerków. Miało być inaczej, przed zmierzchem, w lepszym stylu. Plany pokrzyżowały braki w oznaczeniach trasy. Nie ma co winić za nie organizatorów, bo wyraźnie była to zasługa „życzliwych”. Szkoda tylko, że nie zareagowano, kiedy na kolejnych punktach kontrolnych zawodnicy zgłaszali problemy. „Zgubiliśmy się…” „Tak jak większość przed wami”. Ot, bałkańskie poczucie humoru…

Jahorina Ultra Trail to naprawdę wspaniała impreza. Można spokojnie zaryzykować, że na prawdziwie europejskim poziomie. Trasa jest tak różnorodna i zachwycająca, że trudno mi ją porównać do innego biegu. W ciągu 100 km były góry strome i skaliste, przejścia po łańcuchach, zbiegi łagodne niczym po połoninach, wsie i miasteczka, lasy, łąki macierzanki, rozległe pola, mokradła i strumienie a nawet tor bobslejowy. Co ciekawe, nikt dotąd na trasie Jahoriny nie spotkał dzikich zwierząt, poza lisami. Świeciące w ciemności nad ranem oczy, przez które najadłam się strachu, okazały się należeć do… krowy. Dalej spotkaliśmy też konie, owce i króliki, wszystkie spacerujące bezpańsko po okolicy.

Czy warto rozważyć ten bieg podczas planowania przyszłorocznego kalendarza? Z pewnością. Warto doświadczyć zupełnie innego klimatu, międzynarodowej atmosfery tej kameralnej przecież imprezy (24 narodowości na starcie!), ale przede wszystkim bałkańskiej gościnności.

Katarzyna Marondel



"Rumuńskie Karpaty strasznie dzikie! Trochę opóźnienia". Roman Ficek biegnie Łukiem Karpat

$
0
0

W sobotę 27 lipca o godzinie 6:15 Roman Ficek rozpoczął zmagania z Łukiem Karpat. Chce pokonać biegiem jeden z najważniejszych łańcuchów górskich w Europie ciągnący się od pogranicza serbsko-rumuńskiego przez Węgry, Ukrainę, Polskę i Czechy do Słowacji. Prawie 2500 km i ponad 100 tysięcy metrów podejść!

Opóźniony Łuk Karpat Romana Ficka. "Ale w sobotę wyruszam! Potem o wszystkim opowiem w Krynicy"

Na Łuk Karpat ultras spod Babiej Góry (Ficek mieszka w Skawicy koło Zawoi) ruszył od Żelaznych Wrót, przełomu Dunaju w rumuńskiej Orszowie. I... od razu zaczęły się nieprzewidziane problemy. Przez długi czas z Romanem nie było łączności, poważne kłopoty z kontaktem miał nawet support biegacza: jadący busem Karolina Ficek, siostra Romana i jej chłopak Kuba Jaszczuk.

Dziś zasięg poprawił się na tyle, że podczas chwili postoju Romana na posiłek udało nam się porozmawiać. 28-letni biegacz jest w dobrym humorze, choć od początku wiele idzie nie po jego myśli i już w czwartym dniu wyzwania ma trochę do nadrobienia.

– Jestem ciągle w Rumunii i tak będzie jeszcze długo, bo rumuński odcinek Karpat to około 1000 kilometrów. Góry Retezat i Godeanu dały mi mocno popalić. Teren jest bardzo dziki, a oznakowanie szlaków przedziwne. Niby są znaki, tyle że... na tym samym odcinku trzy-cztery różne. Raz czerwone kółeczko, raz czerwona kreska, innym razem niebieski krzyżyk, a jeszcze innym żółty trójkącik.

Pojawiają się i znikają w przeróżnych momentach, czasem nie ma znaku przez 2 kilometry, a potem znowu są 3 naraz. Nigdy nie wiem, czy jestem na właściwym szlaku czy gdzieś właśnie zboczyłem. Nie mam pojęcia, jaki pomysł miał tu ktoś na szlakowanie! Śmieszna sprawa!

Ratują mnie tylko zegarek z wgranym trakiem i dodatkowe turystyczne urządzenie nawigacyjne Garmina. Bez tego bym zginął, biegać tutaj z mapą nie ma żadnych szans! Ja z dwoma gpsami stoję czasem po kilkanaście minut i zastanawiam się, w którą stronę lecieć. Tutaj bardzo mało ludzi chodzi po górach i wszystko jest tak zarośnięte, że nie można znaleźć dróżki, choć prowadzi po niej szlak. Kosodrzewina, luźne kamienie... Nie jest tak jak w Polsce, że ścieżki pięknie wytyczone, wydeptane na metr-półtora, kamyczki ułożone na szlaku. Tu jest dziki teren, dziki las, dzikie łąki, gołe skały. Kosmos!

Przez 2 dni na szlaku nie spotkałem nikogo. Tu w ogóle nie chodzą turyści, jedynie pod najwyższym szczytem Retezat natknąłem się na 2 osoby. Poza tym - żywej duszy, tylko bacowie z owcami.

Wystartowałem w sobotę rano, miałem w planie dobiegnięcie do schroniska, w którym umówiłem się z moim ekipą wspierającą, podróżującą samochodem. Ale noc została mnie wysoko w górach, na dwutysięcznikach i musiałem kontynuować bieg. Leciałem tak bez przerwy do 10 rano, czyli byłem na nogach przez 28 godzin! Nieźle jak na początek kilkutygodniowej wyrypy! (śmiech).

Bardzo zaskoczył mnie teren: nie dało się rozpędzić, biegło się strasznie trudno. Około pierwszej w nocy byłem na najwyższym z tych 2-tysięczników, mającym 2300 m n.p.m. Mgła, silny wiatr, a ja golutki – krótkie spodenki i zero sprzętu: ani śpiwora, ani karimaty. Na głowie latarka świecąca w „mleku” na zaledwie 2 metry i napierałem, żeby dolecieć do umówionego schroniska.

Myślałem, że pocisnę w dół, ale jak tylko na zbiegu próbowałem się rozpędzić, to wylądowałem w takiej kosodrzewinie, że przez godzinę nie moglem się wygrzebać (śmiech). Jak z niej wylazłem i zleciałem na dół, spodziewałem się dłuższej prostej. No to się okazało, że szlak prowadzi trawersem przez rzekę, z jednej na drugą stronę. Godzinę spędziłem w tej rzece na odcinku pół kilometra! Ta noc strasznie mnie zmasakrowała, jeszcze takiej w górach nie przeżyłem!

Pogubiłem się tak, że ostatecznie nie znalazłem umówionego schroniska i musiałem zbiec ze szlaku do bazy, czyli busa naszej ekipy zaparkowanego na kempingu. Była już godzina 10 w niedzielę, czyli 28 godzin w ruchu bez spania. Trzeba było odpocząć, bo przede mną jeszcze dobrze ponad 2000 km, więc do biegu wróciłem w poniedziałek raniutko. Ale przez ten zbieg na kemping dołożyłem kilkanaście kilometrów, a potem, żeby wrócić na szlak, kolejne drugie tyle.

Park Retezat, który przemierzałem w poniedziałek, też jest strasznie trudny do przebiegnięcia. Był na przykład odcinek przypominający naszą tatrzańską Orlą Perć, tyle że bez łańcuchów. Też leciałem graniówkami, a w dół były bardzo strome, niebezpieczne ściany, można ostro spaść. Znowu mnie trochę wstrzymywało na nieznanym terenie, mnóstwo kosówki na szlaku, nie sposób się rozpędzić. Myślę, że gdyby ktoś tam zrobił zawody ultra, to 70-80 procent uczestników by nie ukończyło (śmiech).

Dzisiaj (wtorek 30 lipca, rozmawialiśmy ok. godz. 16 - red.) jestem już po kolejnych 40 kilometrach, rozmawiamy w trakcie popołudniowego pit stopu na wysokości 1700 m. Zbiegłem właśnie do Karoliny i Kuby na jedzenie i chwilę odpoczynku. Biegnę przez pasmo Parâng i powinienem późnym wieczorem dotrzeć do kolejnego kempingu. Mam po drodze najwyższy szczyt tych gór, Parângul Mare o wysokości ponad 2 i pół tysiąca metrów (2519 m n.p.m. - red.).

Do tej pory pokonałem około 240 kilometrów: ponad 130 w pierwsze dzień i noc, powyżej 60 w poniedziałek oraz 40 dzisiaj plus to, co jeszcze przebiegnę do wieczora – jakieś 30 do 40 km. I bardzo dużo do góry, około 12 tysięcy metrów. Tutaj nie ma podejść trawersami, zygzakiem czy slalomem. Tu na szczyt przecinka wiedzie w górę linią prostą. Na 2 kilometrach dystansu potrafi być 500-600 metrów przewyższenia. Podejścia są straszne. To tak jak u nas na Eliminatorze: podejście wzdłuż wyciągu na Czantorię. A dodatkowo, na tych podejściach nie ma w miarę choćby wygodnej ścieżki, tylko drapiesz się po trawie, po kamieniach, przez krzaki borówki. Takie są tutejsze szlaki!

Trudno mi przez tę dzikość terenu nadrobić stratę kilometrów z pierwszych dwóch dni, bo nie bardzo jest się gdzie rozpędzić i przycisnąć. Jestem troszkę „w plecy” w stosunku do przedstartowych założeń. Pocieszam się, że dwa ciężkie pasma są już za mną, zostały jeszcze dwa konkretne: kawałek Parângu i Fogarasz, najdłuższe i najtrudniejsze. Jak je pokonam, to potem będzie już bardziej lesiście i niżej, mam nadzieję, że ścieżki bardziej nadające się do biegania i będę mógł normalnie robić kilometry.

Czuję się dobrze, czasem coś mnie delikatnie łamie, ale generalnie jest w porządku. Palą mnie trochę stopy, bo zrobiły mi się pod spodem pęcherze. W poniedziałek długo biegłem w przemoczonych butach, bo była burza i na każdej stopie ma po 5-7 pęcherzy.

Całe szczęście, że Karolina pysznie gotuje, dzięki niej mam bardzo kaloryczne posiłki. Teraz właśnie jem kurczaka upieczonego na rożnie oraz koktajl z borówką i imbirem, a na trasę pakuję kanapki z nutellą.

Dobra, ruszam w trasę! Pozdrawiam wszystkich, trzymajcie kciuki i pchajcie moją kropkę!

[AKT.] Po godzinie 20 Romek dotarł do swojej ekipy, oczekującej na parkingu przy prowadzącej przez góry drodze Transalpine. Po południu "dołożył" kolejne 34 km, do tej pory pokonał zatem Łukiem Karpat ok. 275 km. W środę rano rusza na kolejny etap swojego niesamowitego wyzwania, o którym opowie na 10 TAURON Festiwalu Biegowym w Krynicy-Zdroju (6-8 września 2019). Spotkanie z Romanem Fickiem odbędzie się podczas Forum Sport-Zdrowie-Pieniądze. Już teraz zapraszamy!

A postępy Romana Ficka w Biegu Łukiem Karpat można śledzić TUTAJ.

Piotr Falkowski

zdj. Montis Studio


Przebiegł przez francuskie Alpy - w rekordowym tempie!

$
0
0

Padł nowy rekord pokonania francuskich Alp biegiem.

Co ciekawe, jego autorem nie jest biegacz górski ani ultramaratończyk. To nauczyciel ze szkoły podstawowej, który po prostu lubi góry. Z pomysłem zrobienia nowego rekordu nosił się od dłuższego czasu, ale dla kogoś, kto nie czuje się zaawansowanym biegaczem, było to spore wyzwanie, wymagające miesięcy przygotowań.

Roman Sophys - bo o nim mowa - biegał przed i po pracy. W sumie wychodziło po ok. 100 km tygodniowo, co jak na czekające go wyzwanie nie było imponującym wynikiem. Do pokonania miał bowiem 620 km i 40 000m przewyższeń. W głowie miał wynik swojego poprzednika Pascala Blanca, który w 2015 r. zrobił tę trasę w 172 godziny i 35 minut.

38-latek wyruszył na trasę 22 lipca, w towarzystwie ekipy supportującej. Miejscem startu był brzeg Jeziora Genewskiego w Thonon-les-Bains. Trasa pokrywała się ze szlakiem GR5 i wiodła przez Chamonix i Biancon do Nicei.

Francuzowi trafiły się akurat wyjątkowe upały. Zaczynał więc swój bieg w środku nocy i schodził z trasy na czas najwyższych temperatur. Ta strategia okazała się trafiona. Roman Sophys pojawił się w Nicei już 29 lipca. Przez Alpy przebiegł w 160 godzin i 44 minuty, znacząco poprawiając wynik Pascala Blanca.

Teraz szybki i wytrzymały nauczyciel zamierza wrócić do swojego codziennego życia. W wywiadach, udzielonych na mecie wyzwania wspominał, że ma jeszcze kilka niespodzianek w zanadrzu, ale szczegóły zachował dla siebie.

Profil facebook wyzwania: TUTAJ

IB


"Najtrudniejszy bieg świata". W Bhutanie szykują morderczą trasę by zwrócić uwagę na klimat

$
0
0

Przygotowania do tego biegu trwają już od kilku lat. Nic w tym jednak dziwnego. Pierwsza edycja Snowman Run ma być jednym z najtrudniejszym biegów na świecie.

Niewielu może pochwalić się ukończeniem trekingu na Snowman Trail, nie wspominając o bieganiu w tak nieprzyjaznym biegaczom miejscu. Tymczasem król Buthanu właśnie tam chce zorganizować bieg na dystansie 300 km. Jednocześnie organizator traktuje sprawę bezpieczeństwa ultramaratończyków bardzo poważnie. Regularnie na określonych odcinkach trasy odbywają się biegi kontrolne z udziałem wyłącznie miejscowych biegaczy.

Jednak Snowman Run ma być czymś więcej niż tylko wyjątkową przygodą w Himalajach i zwiedzaniem rzadko odwiedzanego Buthanu. Celem tej imprezy będzie poinformowanie międzynarodowej społeczności o skutkach zmian klimatycznych.

Niestety Bhutan zalicza się do miejsc, gdzie skutki działalności człowieka są namacalne. Jedno z najbiedniejszych - aczkolwiek również najszczęśliwszych - państw świata jest regularnie nawiedzane przez powodzie i traci swoje lodowce. Buthan dosłownie się roztapia, a wraz z kurczeniem się lodu i pokrywy śnieżnej, traci gatunki zwierząt i roślin oraz bezpieczeństwo mieszkających w pobliżu ludzi.

Bieg, który wystartuje 13 października 2020 r. jeszcze nie rozpoczął zapisów. Wiadomo jednak, że lista startowa będzie otwarta tylko dla elity ultramaratończyków górskich. Zarówno dystans jak i ukształtowanie terenu oraz wysokość trasy, nie sprzyjają nabywaniu doświadczenia. Oferują za to wyjątkowe doznania.

Bieg rozpocznie się w Gasa Dzong. Poprowadzi trasą na wysokości 5320m do doliny Bumthang. Na pokonanie całości dystansu organizatorzy przewidują ok. 5 dni. Jedną z atrakcji biegu ma być widok na najwyższy na świecie, niezdobyty dotychczas szczyt Gangkar Puensum (7570m n.p.m).

Niestety wysokość wpisowego i inne szczegóły organizacyjne nie zostały jeszcze ogłoszone. Działa już za to strona internetowa, rozpisano też konkurs na logo imprezy.

Strona imprezy:www.snowmanrun.org

IB


220 mil, 7 dni i 7 nocy bez łóżka. Brzmi dziwnie, ale cel jest szczytny

$
0
0

Na pierwszy rzut oka pomysł na ten bieg jest co najmniej dziwny i wygląda na próbę wyróżnienia się na siłę. Ale wyzwanie ma swój konkretny cel.

Niemal anonimowy biegacz z Wielkiej Brytanii - Jonathon Gibbs, ogłosił na obserwowanym zaledwie przez jedną osobę profilu twitter - jego pozostałe kanały społecznościowe cieszą się zdecydowanie większą popularnością, ale w tym wypadku postawił właśnie na twittera - że zamierza przebiec w 7 dni z Macclesfield do Londynu. W sumie 354 km.

Przy wnikliwym spojrzeniu na założenia tego projektu nabiera on jednak większego znaczenia. Jonathon biega od niedawna. W tym roku zaliczył swój pierwszy bieg ultra, a wyzwanie polegające na pokonywaniu 50 km dziennie będzie największym, jakie przed sobą postawił.

Ważny jest także cel, dla jakiego podejmuje się tej próby. Gibbs zapowiedział, że przez tydzień projektu będzie żył jak osoba bezdomna. Wraz z ogłoszeniem swojego pomysłu, Brytyjczyk rozpoczął zbiórkę pieniędzy dla organizacji Shelter, która wspiera zarówno bezdomnych, jak i osoby zagrożone bezdomnością. Oferuje prawną pomoc ludziom mieszkającym w lokalach niezapewniających podstawowych wygód. Jonathon będzie przez tydzień biegu nocował tak, jak osoby, którym chce pomóc.

Do sprawy Jonathon Gibbs podszedł poważnie. Swoją formę i zdrowie oddał w ręce trenera, a do biegania dołożył siłownię i inne aktywności. Początek wyzwania został wyznaczony na 24 października. 31 października Gibbs powinien być w Londynie, a na koncie jego zbiórki ma się wtedy znaleźć 1500 funtów. Na razie jest 50 funtów.

Profil wyzwania: TUTAJ

IB


Mocna lista startowa Mistrzostw Polski na 10 km w Gdańsku. Faworyt... niezmienny

$
0
0

„Bij mistrza” to hasło znane w każdej dyscyplinie sportu. Ale na tego zawodnika nikt nie znalazł jeszcze sposobu. Przynajmniej w Polsce i na tym dystansie. W najbliższy weekend Marcin Chabowski powalczy o siódmy tytuł mistrza kraju na 10 km. Mistrzostwa odbędą się w ramach 26. Biegu Św. Dominika w Gdańsku.

Zawodnik Pomeranii Szczecinek może pochwalić się imponującym bilansem. Na dziewięć rozegranych do tej pory edycji mistrzostw, złoto zdobywał aż sześciokrotnie (2010, 2011, 2013, 2015, 2017, 2018). Chabowskiego zabrakło w stawce jedynie trzy razy. Jak twierdzi biegacz, w jego sukcesach nie należy się dopatrywać żadnego sekretu. - Jest tylko ciężka i mądra praca treningowa, zdrowie w przygotowaniach oraz determinacja - zapewnia

W tym roku Marcin Chabowski znów jest głównym faworytem do złota. Jego rekord życiowy na 10 km to 28:55. Uzyskany został właśnie w Gdańsku, w 2011 roku. W tym roku biegacz z Wejherowa sięgał już po „mistrzowski pas” - wiosną w Warszawie został mistrzem kraju w maratonie.

7. ORLEN Warsaw Marathon dla Etiopczyka Regasy. Marcin Chabowski czwarty, ale ze złotem MP w maratonie! [WYNIKI, ZDJĘCIA]

"Moim marzeniem zawsze był maraton w Tokio". Marcin Chabowski: "W Warszawie będę walczył o igrzyska"

- Nie ukrywam, że czuję presję, ale to raczej normalne jak się wygrywało w Gdańsku w każdym starcie. Ja zawsze stawiam sobie jeden cel: zmęczyć się na tyle, ile mogę tego dnia, aby nie mieć do siebie później wyrzutów. I takie podejście staram się wpajać zawodnikom, którzy ze mną współpracują. Ja już nie muszę nic udowadniać, mogę tylko zdobyć kolejny medal, kolejny tytuł - mówi Marcin Chabowski, czwarty zawodnik ME w półmaratonie z 2016 roku.

… długa lista pretendentów

W zestawieniu zawodników z najlepszym medalowym dorobkiem na dystansie 10 km, drugie miejsce zajmuje Artur Kozłowski. Maratończyk z Sieradza zdobywał już sześć medali, z aż czego dwukrotnie złoto. W tym roku Artur może poprawić ten bilans, choć w rozmowie z nami tonuje nastroje. – Tylko nie pytaj mnie które miejsce zajmę – rzucił na dzień dobry.

Olimpijczyk z Rio dwukrotnie był mistrzem Polski na 10 km - w 2012 i 2014 roku. W Gdańsku najcenniejsze medale dawały mu wyniki 29:31 i 30:10. Jego rekord życiowy jest dużo lepszy - 29:05 z 2012 roku. Dodatkowo podczas Życiowej Dziesiątki w Krynicy Zdroju w 2013 roku Kozłowski pobiegł 27:49 (trasa choć atestowana, to nie spełnia wszystkich punktów regulaminu IAAF do zatwierdzania rekordów, tak jak choćby trasa Maratonu Bostońskiego czy Great North Run, który seryjnie wygrywa Mo Farah).

– Jadąc na zawody nigdy nie wyznaczam sobie celu. Nie mówię, że muszę wygrać z tym czy tamtym zawodnikiem. Trochę jak u skoczków narciarskich, staram się skupić tylko na sobie i na tym, żeby jak najlepiej się zaprezentować. Uważam, że jestem dobrze przygotowany. Ale to tylko sport i przed biegiem nie można rozdawać miejsc, ferować wyników. Na pewno będę walczył do samego końca, zobaczymy na co to pozwoli – podkreśla Artur Kozłowski.

– Uważam, że bieg (w Gdańsku – red.) będzie bardzo ciekawy. Stawka jest bardzo wyrównana, takie pomieszanie młodości i doświadczenia. Zobaczymy co weźmie górę – dodał zwycięzca Orlen Warsaw Marathon z 2016 roku.

O złoto MP na „dychę” znów ubiegać się będzie Szymon Kulka, który w swojej karierze był już mistrzem kraju na tym dystansie, w 2016 roku. Złoto dał mu rezultat 29:33. Rekord życiowy biegacza pochodzącego z gminy Ropa jest lepszy - 29:12. Podczas Życiowej Dziesiątki w 2013 roku Szymon uzyskał wynik 28:58.

Szymon wydaje się być w dobrej formie. Pod koniec lipca w Białogardzie uzyskał wynik 14:03.30 na 5000 m.

Stanąć na najwyższym stopniu podium MP to marzenie Arkadiusza Gardzielewskiego. Maratończyk ma w swoim CV aż pięć krążków MP na 10 km, z czego dwa srebrne i trzy brązowe. Pewnie część z nich oddałby za ten jeden najważniejszy. Ostatni raz na podium w Gdańsku Arkadiusz stawał w 2015 roku, zajmując trzecią lokatę.

Rekord życiowy zawodnika Sląska Wrocław to 29:14 z 2010 roku. Choć w 2017 roku w Gnieźnie pobiegł 28:55, to tego rezultatu nie w oficjalnych statystykach IAAF. Zawodnik zaczął współprace z trenerem Marczakiem i będzie to ich pierwszy poważny sprawdzian.

Na wysokie miejsce liczy ubiegłoroczny wicemistrz Polski - Adam Nowicki. To był pierwszy i jak do tej pory jedyny medal zawodnika MKL Szczecin w biegu ulicznym na 10 km. Jego rekord życiowy to 29:22 z 2016 r. z ł Poznania. W tym roku w Białogardzie podczas Mistrzostw Polski na 10 000 m Adam był czwarty, z rezultatem 29:22.49. Wcześniej zdobył cenny skalp, czyli brąz mistrzostw Polski w maratonie z życiówką 2:13:28.

– Drugi już byłem, w związku z tym będę robił wszystko, aby pobiec dobry bieg i poprawić swój zeszłoroczny wynik. Pierwszy miesiąc treningu do drugiej części sezonu, po okresie roztrenowania, przebiegł zgodnie z planem. Optymalną formę planuję na październik, mimo to na MP w Gdańsku chcę ścigać się na wysokim poziomie – zapowiada Adam Nowicki. – Ponad 40 zakrętów na trasie i jak to zazwyczaj bywa, wysoka temperatura, raczej nie będą ułatwiały nam zadania. Jednak biorąc pod uwagę rywali, sadzę, że będzie ciekawie – dodaje nasz rozmówca.

Stawkę większą niż... w zeszłym roku, gdy zgłoszonych było 28 zawodników, będzie chciał sprawdzić Tomasz Grycko - aktualny wicemistrz Polski w biegu na 10 000 m z Białogardu i mistrz kraju w biegach przełajowych. Oficjalny rekord życiowy biegacza z Pomorza na 10 km to 29:40 – z Gdańska z 2016 r., jednak trzeba przypomnieć, że w tym roku w Warszawie Tomasz wygrał Bieg Oshee z czasem 29:30.

Triumfy Polaków w Biegu OSHEE 10 km! [ZDJĘCIA]

W dorobku biegacz Blizy Władysławowo ma 2 medale na „dychę” – srebro i brąz. Rok temu stanął na najniższym stopniu podium, tracąc 27 sekund do Marcina Chabowskiego.

Na liście startowej gdańskich MP są też zwycięzcy niedawnego Biegu Powstania Warszawskiego: Emil Dobrowolski (10 km) i Kamil Jastrzębski (5 km). Pierwszy z wymienionych już raz zdobywał medal MP na 10 km w 2014 roku i był to brąz.

Pobiegnie też ubiegłoroczny zwycięzcą historycznej imprezy ze stolicy, młody Kamil Karbowiak, który wpisany ma rekord życiowy 31:05. Podczas wspomnianego Biegu OSHEE w Warszawie uzyskał o wiele lepszy czas – 29:33.

W mistrzostwach weźmie udział blisko 35 zawodników. Jednak realne szanse na medal ma tylko kilku z nich. Część jedzie do Gdańska powalczyć o rekordy życiowe, bo będzie z kim biegać. By móc zgłosić się do mistrzostw, trzeba było udokumentować swoje wyniki, w których musiał się znaleźć rezultat poniżej 39 minut.

Dla niektórych kibiców niespodzianką może być nieobecność w stawce Roberta Głowali, który w tym sezonie łamał już 14 minut na 5000 m. Jak się dowiedzieliśmy, zawodnik Wilgi Garwolin przygotowuje się do Drużynowych Mistrzostw Europy w Bydgoszczy, na które otrzymał powołanie.

10. Mistrzostwa Polski w Biegu Ulicznym na 10 km odbędą się podczas 26. Międzynarodowego Biegu św. Dominika. Oprócz biegu open elity i mistrzostw Polski, w programie wydarzenia są też biegi dla kobiet i mężczyzn na 5 km oraz charytatywny prolog Goń św. Dominika. Start biegu na 10 km o 17:30.

Dla zwycięzców przewidziano atrakcyjne nagrody. W biegu open nagradzanych jest pierwsze pierwszych 20 miejsc; zwycięstwo premiowane jest 6 tys zł. Dodatkowo przewidziano liczne premie czasowe. Za złoty medal mistrzostw Polski z czasem poniżej 30 minut można otrzymać 2 tys. Złoto z wynikiem powyżej 30 minut to o 500 zł niższe honorarium. Jest więc o co walczyć.

Pełna lista startowa 10. Mistrzostwa Polski w Biegu Ulicznym na 10 km: TUTAJ

RZ


Viewing all 13095 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>